"Łaskawość Tytusa" Wolfganga Amadeusza Mozarta w reż. Ivo van Hove w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Bronisław Tumiłowicz w Przeglądzie.
"Łaskawość Tytusa" to alegoria dobrego władcy, który wybacza nawet czyhającemu na jego życie. Woli, by dobrze o nim mówiono, niż się go bano. Przedstawienie powstało w koprodukcji z Brukselą, ideowo oddaje nastroje stolicy Unii. Zamiast starożytnego cesarza, który miałby ukarać skazanego rzuceniem na pożarcie dzikim zwierzętom (taki wyrok ma zapaść w Mozartowskim oryginale), widzimy szefa współczesnej korporacji, który elegancko przyjmuje zdrajcę w swoim biurze. Dobry jest ten Tytus, a jego pełne łaskawości oblicze obserwujemy dzięki pięciu kamerom. Opera kończy się ujęciem z góry i wtedy główny bohater w czarnym garniturze wygląda jak Batman szykujący się do kolejnego lotu z misją dobra. Takiego Mozarta słucha się z większym zainteresowaniem niż postaci w rzymskich togach opowiadających o archaicznych problemach. A słyszymy piękne głosy, które wyśpiewują tak cudowne melodie, że gotowi jesteśmy im uwierzyć.