Będę aktorem, łatwo powiedzieć, ale jak się nie zgubić, nie rozmienić na drobne w serialach? On wie. Bartosz Bielenia jest bezwstydny na scenie i skromny, gdy zgasną światła. Jego rola w "Bożym Ciele" to dzieło. Wymagała talentu i odwagi. Film objeżdża wielkie festiwale, ale on żyje jak dotąd: wynajęte mieszkanie, żadnych wyskoków. Warto poznać, będzie o nim głośno.
Trudno się skupić, kiedy się z nim rozmawia. Ma magnetyczne oczy, niepokojącą urodę. 27-latek. Grał w zespole Starego Teatru, dyrektor nie chciał wypuścić go do Warszawy. Teraz występuje w Nowym, w stolicy. Zagrał w "Klerze", "Disco polo" i "Na granicy". Ale to ta rola może być przełomem. "Boże Ciało" Jana Komasy - film o chłopaku, który wkłada sutannę i udaje księdza. Żeby dotrzeć do innych i... w głąb siebie. Premiera była na festiwalu w Wenecji. Bartosz zaczyna karierę. W kinie, choć tak kocha teatr. Twój STYL: Od kiedy ta miłość? Bartosz Bielenia: Od dzieciństwa. Pochodzę z Białegostoku, rodzice prowadzali mnie tam do teatru lalkowego. Pamiętam spektakl "Guliwer". Aktorzy zeszli na widownię i szukali zaginionego Guliwera wśród widzów, zaglądając do kieszeni dzieciaków. Miałem niebieską koszulę w paski z kieszonką. Płonąłem z ekscytacji, żeby podeszli do mnie, i tak się stało. Przeżyłem to, a potem... zapisałem się do teat