PIERWSZA pochwała za wybór "Balladyny", druga za to, że tak dobrze została wystawiona. Teatr Ziemi Mazowieckiej jeszcze raz potwierdził, że jest teatrem dużych ambicji i dużych możliwości. Ryzyko było niemałe - ze względu na skromne u środki sceniczne, którymi dysponuje jako teatr objazdowy i ze względu na niedościgłe wzory z poprzednich inscenizacji. W "Balladynie" występowali - trzeba pamiętać - Modrzejewska, Siemaszkowa, Przybyłko-Potocka, Wysocka, Rapacki, Węgrzyn, Osterwa, a z takimi wzorami nie łatwo się mierzyć.
Jednak - jak się rzekło - "Balladyna" wypadła całkiem interesująco. Reżyserki Krystyna Berwińska i Wanda Wróblewska uwypukliły dramat kobiety opętanej żądzą zdobywania władzy nawet po trupach. Z innych wątków zrezygnowały. I słusznie, bo na pełniejszej interpretacji teatr mógłby się potknąć. Problem zbrodni, która rodzi inne zbrodnie przedstawiono bez zarzutu. Potęgowała się w miarę rozwoju akcji, aż urosła do momentu nieodzownej kary. I tu jakby zabrakło oddechu. Błysnęło światło, dał się słyszeć grzmot i Balladyna usunęła się niby rażona. Ostatnia ta scena - wręcz słaba, właśnie na niby. Wydaje się, że artyści zdali się na łaskę karzącego zza światów pioruna i sami przestali grać. Nastrój grozy z poprzednich odsłon prysł za szybko. Nie dostrzegało się w ostatniej scenie ani patosu sytuacji, w której zbrodniarka sama się skazuje na śmierć, ani przerażenia k współwystępujących, świadków tak niesamowitego w