Dobrze gdy Teatr Wielki w Warszawie zaprasza do wystawienia opery zagranicznego reżysera z prawdziwego zdarzenia. Dobrze też, gdy zaproszony reżyser nie wykorzysta magii swego nazwiska dla przysłowiowego poprzestawiania mebli do tego stopnia, że wśród nich muzyka niemal się gubi lub schodzi na plan dalszy.
Otóż przy wystawianiu "Balu maskowego", wspaniałej i bynajmniej nie gorszej od tych najczęściej wyli stawianych operze Verdiego, szczęśliwie do tego nie doszło. Premierowe przedstawienie przekonało, że zaproszony ze Sztokholmu norweski reżyser, Knut Hendriksen, Jak i gościnnie dyrygujący Bogusław Madey, uwypuklili wszystkie wspaniałości partytury Verdiego. tak że w efekcie premierę "Balu maskowego" wolno uważać za Jedno z bardziej udanych pozycji stołecznego teatru. Głównym novum spektaklu miało być przeniesienie akcji opery do rzeczywistości historycznej, zgodnie z pierwotnymi zamierzeniami librecisty i kompozytora. Zrezygnowano więc z narzuconego w 1859 r. fikcyjnego gubernatora Bostonu na rzecz króla Szwecji Gustawa III, rzeczywiście zamordowanego w Sztokholmie na balu dworskim. Dodało to akcji na scenie ostrości dramatycznej i pozwoliło scenografom - Lidii i Jerzemu Skarżyńskim - na swobodniejsze operowanie kolorytem lokalnym. I od tej strony prze