Dzięki {#au#405}Gombrowiczowi{/#} od końca lat 30. wiadomo dlaczego należy czcić Juliusza {#au#126}Słowackiego{/#}. Bo wielkim polskim poetą byt. I tak też, z nabożnym, lekturowo-polonistycznym pietyzmem, traktowano go na naszych scenach - obojętne: "Balladyna", "Samuel Zborowski" czy "Sen srebrny Salomei". W 1974 r. Adam {#os#835}Hanuszkiewicz{/#}, nieczuły na głosy potępienia z ust następców profesora Bladaczki, swoją kontrowersyjną inscenizacją "Balladyny" w Teatrze Narodowym udowodnił, że "wielki poeta" potrafi przemówić do nas inaczej: zadziornie i prześmiewczo. Stało się. Po Hanuszkiewiczu trudno byłoby znaleźć inscenizację "Balladyny" bez swoiście pojętej "hondy", choćby miała być tylko rowerkiem-składakiem, jak na legnickiej scenie. Najradykalniej chyba poszedł Mieczysław {#os#2807}Górkiewicz{/#} w krakowskim Teatrze Bagatela, przedstawiając Balladynę jako ordynarną wiejską dziwkę. Jego wizji dopełniła zgrzebna, deszczułkowo-błotn
Źródło:
Materiał nadesłany
Rzeczpospolita nr 77