Trzeba przyznać, że pierwsze w Polsce przedstawienie "Wielkanocy" Augusta Strindberga zaaranżowano w sposób oryginalny. Akcja sztuki dzieje się bowiem w ostatnich dniach Wielkiego Tygodnia. Prapremierę wyznaczono więc w czwartek. Dzień tygodnia był ten sam na scenie co i na widowni. Nie był to zabieg czysto formalny, treść utworu wielkiego - acz według niektórych artystycznie przebrzmiałego - szwedzkiego pisarza ma w sobie coś z rekolekcji, rozmyślań człowieka nad sobą samym, dążeń do samooczyszczenia, zrzucenia z siebie ciężaru win i duchowych cierpień. Jak wiadomo, Strindberg odkrył dla teatru europejskiego zupełnie nowe obszary, wprowadził na scenę tematy uchodzące za tabu. Wiele się mówiło i mówi o jego naturalizmie, o ewolucji tego naturalizmu w kierunku ekspresjonizmu, a nawet - jak to w wypadku "Wielkanocy" staje się szczególnie widoczne - osobliwego, mistycznego symbolizmu.
Bogdan Hussakowski "Wielkanoc" potraktował jako studium cierpienia, analizę rzeczywistości psychicznej ludzi nad którymi ciąży jakieś fatum. Stworzył spektakl dręczący w swej atmosferze i klimacie, w powolnym narastaniu konfliktu, nasiąkaniu wszystkich upiornym poczuciem winy. choć sprawca nieszczęść wiszących nad rodziną Heystów jest poza sceną. Sprawca - jeśli tak można powiedzieć - fizyczny, ojciec rodu, który sprzeniewierzył pieniądze sierocińca. W sztuce Strindberga jednak wina ma wymiar szerszy, sięga w klimat moralny całego otoczenia. I właśnie ta sprawa, jak się zdaje, zainteresowała głównie reżysera. Moralną odpowiedzialność za czyn noszą w sobie wszyscy, choć nie wszyscy sobie zdają z tego sprawę. Ta wszechodpowiedzialność ogarnia jakby każdego kto przekracza próg tego domu. Ciężar duchowej męki przejmuje przecież i narzeczona młodego Heysta i gimnazjalista Beniamin, który jest pod opieką rodziny. Reżyser dla podkreśleni