- To jest być może idiotyczne, irracjonalne i niepotrzebne, ale mnie się wydaje, że ja za aktorami noszę walizki z duszami postaci. I powiem pani, że przed spektaklem mobilizuję się, koncentruję tak, jakbym miał grać. Muszę być z nimi jakoś na równo - mówi reżyser KRYSTIAN LUPA.
MAGDALENA RIGAMONTI: Wszystkie swoje spektakle pan ogląda? KRYSTIAN LUPA: Wszystkie. M.R.: Na przedstawieniu "Persona. Marilyn", pokazywanym na zakończonym niedawno festiwalu Wybrzeże Sztuki w Gdańsku, siedział pan na balkonie. Spięty jakiś. M.R.: Denerwował się pan? - Prawie na poręczy siedziałem. Z balkonów tu prawie nic nie widać. Przed spektaklem Sandra Korzeniak [grająca Marilyn Monroe, główną rolę w tym spektaklu - przyp. red.] weszła do teatru i napadły ją jakieś demony. Bała się czegoś. M.R.: I co jej pan powiedział? - Żeby się otworzyła na ten strach. Kiedy się człowiek spotka z lękiem uczciwie i odważnie, to mu to na ogół wychodzi na dobre. Słusznie pani zauważyła, że na początku byłem bardzo spięty, bo bałem się o Sandrę. M.R.: Ale przytulił ją pan, uspokoił? - Nie, bo uważam, że reżyser nie powinien przytulać i traktować aktora jak kogoś chorego, biednego. Zasugerowałem, żeby sama sobie z tym poradziła. Człowiek przy