"Latający Holender" w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Tomasz Flasiński w serwisie Teatr dla Was.
Chlup. Chlup. Śpiewacy i mimowie płci obojga biegają po całej scenie, rozchlapując wodę na wszystkie strony (aby nie wlewała się do orkiestronu, przez cały spektakl oddziela nas od wykonawców przezroczysty ekran). W najbardziej gorącym momencie duetu miłosnego z II aktu włącza się urządzenie do lania wody, trzeszczące jak zepsuty spryskiwacz. Muzyka zostaje efektywnie przytłumiona i to nie tylko w wyżej wspomnianym duecie, bo przez cały spektakl cała obsada kompulsywnie chlapie. Gdybym miał podsumować ostatnią realizację Mariusza Trelińskiego na warszawskiej scenie, to właśnie tymi dwoma słowami: lanie wody. Nie tak miało być. Premierze Latającego Holendra, pierwszemu od 1993 roku wystawieniu dzieła Wagnera w Operze Narodowej, towarzyszyły bombastyczne zapowiedzi mediów o kolejnym arcydziele dyrektora Teatru Wielkiego. Znęceni wagnerzyści zjechali z całej Polski i z zagranicy, sądząc po rozmaitości języków używanych na widowni. Treliński