„Arka i Ego” w reż. Lucy Sosnowskiej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Konrad Pruszyński na swoim blogu.
Wychodząc z teatralnych sal lubię wykorzystać moment powolnego przemieszczania się korytarzami w stronę szatni, by podsłuchać jakie są pierwsze refleksje i wrażenia ludzi, z którymi jeszcze przed chwilą oglądałem przedstawienie. Często zdarza się, że są to najzwyklejsze zachwyty w stylu: „jakie to było dobre”, „ale zabawny ten spektakl” czy „świetni są ci aktorzy”. Tym razem udało mi się wychwycić dwie, o wiele ciekawsze myśli. Obie, jak się zdaje krytyczne, no bo jak potraktować stwierdzenie, że „dwa razy zasnęło się” podczas przedstawienia? Szczególnie w obliczu zbiorowej mantry proponowanej przez jednego z aktorów w trakcie spektaklu – „wchodzę w stan spokojnego oddechu i nie zasnę do końca spektaklu” – mówił ze sceny Antoni Rychłowski. Druga z podsłuchany myśli (jeszcze raz przepraszam za ten skarcenia godny proceder) była zdecydowanie bardziej bezpośrednia. „Jeśli ktoś coś sknocił, to powinien to wziąć na klatę”. I choć trudno się z tym twierdzeniem nie zgodzić, to moje pierwotne wrażenia z najnowszej premiery stołecznego Teatru Dramatycznego nie były aż tak pejoratywne.
„Arka i Ego” według scenariusza Magdy Kupryjanowicz, przygotowanego na podstawie improwizacji zespołu, to opowieść o wyobrażonym raju, mitycznym Edenie, w którym człowiek ma zapewnione wszystkie elementy potrzebne do przetrwania, znikają wszelkie zagrożenia oraz ryzyka konfliktów, nie ma wojen, mordów, ludobójstw i innych charakterystycznych dla naszej cywilizacji krzywd. Jak czytamy w zapowiedzi przedstawienia, twórcy chcą „przetestować inną opowieść o człowieku – zwierzęciu ludzkim, które w międzygatunkowej wspólnocie koegzystuje ze zwierzętami spoza gatunku ludzkiego”. Sam tytuł rozpina tę opowieść pomiędzy arkę, a więc swoisty azyl, sanktuarium, symbol przymierza człowieka ze wszelkim stworzeniem, a ego, czyli ludzkim złem, dumą, zamknięciem, skupieniem na sobie i swojej dominacji. W czasach antropocenu tego typu przekazy są nam niezwykle potrzebne. Pytanie tylko czy ten rodzaj opowieści ma szansę wywrzeć realny wpływ na odbiorców? Stonowana reakcja publiczności po zakończeniu drugiego pokazu przedstawienia (premiera odbyła się dzień wcześniej – 16 lutego 2023) może dowodzić zupełnie czegoś innego.
Człowiek pierwotny
Spektakl rozpoczyna się długą sekwencją ruchowo-choreograficzną. Mira Marcinów w programie nazywają ją „tanecznym przedstawieniem raju”. I rzeczywiście, to powolne wykluwanie się zwierzęco-ludzkiej wspólnoty z organicznej, poruszającej się w rytm spokojnego ambientu masy, wytwarza wrażenie swoistej pierwotności. Jedynym zasadnym tutaj językiem jest mowa ciała, dotyk wymagający czułej uważności i obecności. Dopiero później pojawiają się dźwięki quasi werbalne – naturalne i znów niezwykle organiczne westchnienia, jęki, śmiechy, krzyki. Zaraz potem ludzkie stado znów spaja się w coś przypominającego owadzi rój, dając sobie bliskość, ciepło i bezpieczeństwo. Rodzi się również jakaś pierwotna obrzędowość, kiedy jedna z bohaterek na rękach innych przenoszona jest (jak się wydaje bez celu) z miejsca na miejsce. Jeszcze to swoiste zaprzeczenie, jak mi się zdaje, ideom epoki fallocentrycznej, poprzez umieszczenie pomiędzy nogami wszystkich bohaterów i bohaterek opowieści worków z ziemniakami. Tak jakby twórczynie chciały zwrócić uwagę, że ludzkość potrzebuje skierować się ponownie w stronę natury, dwojako rozumianej ziemi (zarówno przez to małe, jak i wielkie „Z”).
Kurzy coaching
W dalszej części spektakl przybiera zupełnie inną, bardziej tradycyjną formę. Pojawiają się dialogi i monologi. Widz dowiaduje się, gdzie dzieje się akcja i kim są poszczególni bohaterowie. W wiodącej scenie postaci Antoniego Rychłowskiego dochodzi do całkowitego zerwania z czwartą ścianą. Publiczność uczestniczy w czymś na kształt wykładu, kursu coachingowego, terapii i medytacji w jednym. Bohater rzuca w stronę widowni kwestie o naszej nieumiejętności nawiązania kontaktu z ciałem, o niekontrolowaniu uwalnianej przez nas energii i błędnym, opartym na poczuciu wyższości, podejściu do innych stworzeń. Ważne jest spotkanie, a nie zobaczenie. Szczera, a nie powierzchowna obecność. I właśnie temu poświęcone jest jedno z proponowanych widowni przez postać Rychłowskiego ćwiczeń.
Pewien porządek rzeczy burzy gdacząca i mówiąca ludzkim (a może uniwersalnym) językiem kura (Łukasz Wójcik). Na pierwszy rzut oka rozwiązanie może bardziej zabawne niż poważne. Jeśli się jednak wsłuchać w tezy stawiane przez to stworzenie, będące przecież jedną z największych ofiar naszego konsumpcjonizmu („odebraliście nam kurczęctwo kosztem wzrostu w sześć tygodni”), to wiele z nich z wielką dokładnością trafia w nasze czułe punkty. Zdaniem Innomyślicielki, jak sama siebie nazywa, ludzie zajmują się głównie „rzucaniem sensów, a właściwie bezsensów”, nieuchronnie zbliża się, według niej, „czas poniesienia kosztów swojego nienasycenia”. Kury, jak pada w tekście „Arki i Ego”, łatwo strywializować – we współczesnej kulturze odgrywają one role bardziej produktu niż żywej i autotelicznej istoty. Twórczynie spektaklu w Teatrze zarządzanym przez zawieszoną Monikę Strzępkę proponują zdecydowanie inną, na pewno bardziej inkluzywną postawę wobec nieludzkich zwierząt. Jeśli z tej opowieści można wyciągnąć jakiś wniosek, to chyba właśnie taki, że każde żywe stworzenie zasługuje na szczere i pozbawione naszych uprzedzeń wysłuchanie.
W czym problem?
Zdawałoby się, że „Arka i Ego” to spójna i pełna ważkich, ze współczesnej perspektywy, przekazów historia. Problem polega na tym, że owa spójność kończy się właściwie na wspomnianych wcześniej scenach, stanowiących nie więcej niż jedną czwartą całości. Dalej mamy już więcej niejasności, chaosu i niewystarczająco umotywowanych rozwiązań. Ze sceny nadal padają ważne słowa, jak chociażby te o skutkach zaprzeczenia przez ludzi własnym instynktom, jednak nie są one już tak wymowne, jak w początkowej fazie przedstawienia. Obliczona bardziej na efekciarstwo niż konkretny wydźwięk nagość aktorów (Marty Nieradkiewicz i Daniela Chryca), zupełnie wyrwana z kontekstu scena rozmowy postaci Magdaleny Czerwińskiej z bohaterem Janusza R. Nowickiego (z offu), w końcu zabawny, choć niezwykle kiczowaty i odstający od charakteru przedstawienia kostium zagrożonego wyginięciem gatunku drzewa przywdziany przez Łukasza Wójcika.
Wymienionym elementom przeciwstawić można genialną kreację Anny Gorajskiej, która początkowo jako Elżbieta II, a potem Marilyn Monroe, wygłasza płomienny monolog o przepoczwarzaniu się gąsienicy w motyla oraz życiu (i śmierci, a właściwie samobójstwie) ludzkich komórek. Gorajska pokazuje tu aktorstwo najwyższej klasy.
Zmęczone zwierzę
Cytowana już Mira Marcin w tekście „Zmęczone zwierzę. W rytmie komunikacji międzygatunkowej” pisze, że w „Arce i Ego” idzie o coś więcej. „O ratowanie się opowieściami na temat raju zamiast grzęźnięcia w apokaliptycznych fantazjach”. Zwrot sugerowany przez autorkę jest jak najbardziej słuszny. Więcej na ten temat pisze chociażby Tomasz Stawiszyński w rozdziale „Nie daj się uwieść apokalipsie” ze swojej książki „Reguły na czas chaosu”. Filozof przestrzega przed paradoksalnie atrakcyjną ułudą obrazu całkowitego unicestwienia. Według niego apokaliptyczna fantazja „uwalnia od doskwierającego poczucia odpowiedzialności, znosi wszelkie znane reguły i hierarchie, gruntownie dekomponuje całą strukturę rzeczywistości, a wreszcie obiecuje […] nadejście jakiejś lepszej, doskonalszej epoki, w której znikną wszelkie trapiące nas bolączki”. Jedna z popularniejszych obecnie polskich wokalistek zjawisko opisywane przez Stawiszyńskiego (słabość do apokaliptycznych wizji) nazwałaby zapewne bujdą. Rzeczywiście zmiana i transgresja w zakresie prowadzonych aktualnie opowieści o świecie oraz człowieku jest niezwykle potrzebna. Problem polega na tym, że wspomniana idea, przynajmniej w moim odczuciu, gubi się gdzieś wraz z biegiem scenicznych wydarzeń w „Arce i Ego”. Nie znajduję w tej opowieści żadnego pokrzepienia, nie znajduję w niej nadziei i obiecanego raju. Znajduje w niej za to potwierdzenie znanych mi wcześniej tez o destrukcyjnym wpływie człowieka na środowisko, jego antropocentryzmie, nieposkromionej zachłanności i dominacji. Zasygnalizowanie potrzeby odnalezienia nowego języka, nowego sposobu komunikowania się z nieludzkimi stworzeniami jest o tyle zasadne i szczytne, co w żaden sposób nierealne, w świecie podporządkowanym zasadom kapitalizmu, konsumpcjonizmu i wciąż niezachwianego patriarchatu.