EN

26.02.2024, 11:08 Wersja do druku

Archeo

„Lizystrata, czyli strajk kobiet” wg Arystofanesa w reż. Zdenki Pszczołowskiej w Teatrze Miejskim im. W. Gombrowicza w Gdyni. Pisze Edward Jakiel w „Teatrologii.info”.

fot. Roman Jocher/mat. teatru

Koncepcja przedstawienia Zdenki Pszczołowskiej pod tytułem Lizystrata, czyli strajk kobiet jest interesująca – to trzeba powiedzieć na samym początku. Rzeczy, jakie rozgrywają się w tej sztuce teatralnej, są w planie: współczesności, przeszłości i przyszłości (skądinąd zastanawiająca kolejność). Pszczołowska wykorzystała w znacznej mierze komedię Arystofanesa, obudowując ją własnym tekstem. Nie możemy więc mówić, że jest to li tylko kolejna inscenizacja antycznego dzieła. Jest to bowiem coś więcej: to utwór sceniczny, którego trzonem jest antyczne dzieło, ale sam jako taki jest odrębnym dziełem – kompozycją.

Część pierwsza rozgrywa się w czasach współczesnych. Otwarciu wystawy muzealnej towarzyszą dramatyczne wydarzenia. Poszczególne, personalne wątki składają się na wspólny temat, ale niemrawo dość nabierająca tempa akcja nie od razu pozwala zorientować się, co tak naprawdę łączy poszczególne elementy tej części przedstawienia ze sobą, nie mówiąc już z całością inscenizowanego utworu. Najpierw zaręczona para odsłania tajemnice swej alkowy, w której wieje chłodem. Ustało nie tylko ich pożycie, ale zastygły uczucia. Drugi plan dramatyczny stanowią dwie historie. Jedna to zniszczona kariera naukowca posądzonego przez studentkę, która, wykorzystując pewien rodzaj „uprzywilejowania” feministycznego, oskarżyła uczonego o molestowanie. Cień podejrzenia wystarczył, by nie tylko zaszczuć prawego człowieka, ale też zniszczyć świetnie rozwijającą się karierę naukową i zaprzepaścić realizowane w jej toku badania. Obrona prawości tego człowieka, podjęta przez studentkę dorabiającą jako barmanka w bufecie muzeum, jest chyba tylko łabędzim śpiewem, ale trafnie i bezwzględnie obnażającym współczesne mechanizmy społeczne – dla których prawda, czy choćby próba docierania do prawdy jest czymś ze wszech miar abstrakcyjnym, a przyzwoitość nieistniejącym w zasobach leksykalnych określeniem. Druga historia to cynizm uzurpatorstwa, którym charakteryzować się mogą nawet najbardziej uznane w świecie nauki (Nagroda Nobla) badania. W gęstej atmosferze niespełnionej miłości jednego z wykluczonych z zespołu badawczego uczonego do kierowniczki projektu – uznanej, szanowanej noblistki – zostaje ostro napiętnowane owo uzurpatorstwo, które wkracza nawet w świat nauki. Promowany projekt i jego rzekome osiągnięcia okazują się być kłamstwem. Głośno i dobitnie, w desperacki sposób wyraził to właśnie ów nieszczęśliwy kochanek i uczony zarazem, któremu zakneblowano usta. Miał on jednak odwagę w spektaklu Pszczołowskiej powiedzieć, że „król jest nagi”. A „nagość” ta dotyczy zarówno sfery osobistej, jak i prawdy o domniemanych osiągnięciach zespołu badawczego profesorki powszechnie szanowanej i podziwianej.

Część druga to realizacja sceniczna dzieła Arystofanesa – prześmiewcy rubasznego. Pszczołowska nie bez kozery sięgnęła po najnowsze tłumaczenie dokonane przez Olgę Śmiechowicz, by tym bardziej posłużyć się językiem wulgarnym, prostym (momentami prostackim). Ale sfera języka, jakim przemawiają postaci tej części dramatu, ma swe uzasadnienie. Poprzez ten właśnie, a nie inny przekład tekstu antycznego do głosu dochodzi cała bezceremonialność działań antycznej bohaterki i jednoznacznie sformułowany cel. Działaniom Lizystraty nie przypisała Pszczołowska ideologicznych konotacji „strajku kobiet”, którego byliśmy świadkami, a czego pewnie po cichu wielu przed przedstawieniem oczekiwało. Nic z tych rzeczy. Artystka nie uwikłała się w ten splot współczesności. Nie popadła też w przesadny dramatyzm, czy też jakiś inny rodzaj uzależnienia od estetyki antycznej tragedii lub komedii. Nie nadała wreszcie tej części dramatu wymowy naiwnego pacyfizmu. Pokazała, zdaje się, w najbardziej możliwie bliski Arystofanesowi sposób konkretną sytuację z dziejów wojen.

fot. Roman Jocher/mat. teatru

Część trzecia wreszcie przenosi realia w bliżej nieokreśloną przyszłość. Tu znów w prostej formie została przedstawiona scena, w której po muzeum, tym razem nieurojonych eksponatów, profesor oprowadza grupkę swych studentów – jak można domniemywać antropologów kultury lub kogoś w tym rodzaju. Zadawane przez nich pytania, przyglądanie się publiczności, obserwacja i próba zrozumienia przeszłości są najważniejszym celami poznawczymi, jakie chce się osiągnąć, kształcąc młode pokolenie. Kluczową zdaje się być sytuacja, która zachodzi w tej właśnie części przedstawienia.

Profesor prezentuje w niej swym studentom zasiadającą na widowni publiczność jako archeologiczne znalezisko. To już nie my oglądamy eksponaty w muzeum historii naturalnej, ale to my sami jesteśmy eksponatami. Dociekliwe, a tak przecież przezabawne i ironiczne pytania studentów o szczegóły owych eksponatów są kluczem do zrozumienia warstwy historiozoficznej, której gdyńskie przedstawienie pozbawione nie jest, tyle że ukrytej dość głęboko i słabo czytelnej. Publiczność najwyraźniej nie wiedziała, jak zareagować na ten, co by nie powiedzieć, gorzki, sarkastyczny nawet, ale jakże doniosły w całym przedstawieniu moment. Ze spokojnej, toczącej się z wolna obserwacji i wymiany informacji (świetnie wkomponowany w to element ironii z wiedzy wikipedycznej, którą posiada jedna ze studentek) wyłania się gorzka prawda o śmieszności i pretensjonalności naszej współczesności – niezrozumiałej, niepojętej dla przyszłości. W nieco moralizująco wyrażonym zakończeniu przedstawienia Pszczołowskiej dobitnie została pokazana prawda o wojnie, ale nie tylko. Równie silnie wybrzmiewa tu prawda o braku relacji międzyludzkich i prawda o kłamstwie, które jak „diabeł w ornat się ubiera i na mszę ogonem dzwoni”. W mojej ocenie w tym swego rodzaju zapędzie moralizatorskiej oceny naszej współczesności, w której toczy się wojny z powodów nie tylko zachłanności, przekroczona została granica, kiedy padają słowa o Bogu wymyślonym, pozostającej tylko w głowach ludzkich idei religijnej – jednym słowem o „Bogu urojonym”. No cóż. O ile prawdą jest, że wojny na tle religijnym są największym chyba dramatem w dziejach ludzkości, o tyle trudno przejść obojętnie wobec stwierdzenia, że wiara jest tylko wymysłem, zaprzątającym głowę i popychającym do wojen.

fot. Roman Jocher/mat. teatru

I tak oto w przedstawieniu Pszczołowskiej zatacza się koło historii. Rozpoczyna się od charakterystycznej dla naszej współczesności cynicznej promocji kłamstwa, wykorzystującego autentyczną historię sprzed tysiącleci. Dalej poprzez przypomnienie starożytnej prostoty, szczerości wyrażenia intencji, aż wreszcie po czasy odległej przyszłości, charakteryzującej się uniformizmem, zanikiem indywidualności, a nawet rozróżniania płci. Ta przyszłość jest wprawdzie bez wojen, ale jest jednocześnie nijaka, bez wyrazu, bez emocji, bez uczuć.

W gdyńską premierę Lizystraty wielką energię włożył zespół aktorski – aż siedemnastu artystów zostało zaangażowanych w realizację tego przedstawienia. I trzeba przyznać, że w znacznej swej większości role, jakie zaprezentowali, były udane i bardzo dobre. Szkoda tylko, że ani na stronie teatru, ani w programie nie wyszczególniono, kto gra jaką postać. Nie wszystkich bowiem artystów udaje się precyzyjnie przypisać do konkretnej roli, nie mówiąc już o tym, że w ogólne nie ma wykazu postaci, są tylko wymienieni aktorzy.

Docenić trzeba też inne elementy przedstawienia. Doskonale są ze sobą i tematyką utworu zharmonizowane muzyka, wizualizacje, efekty dźwiękowe, światła i choreografia, choć w zakresie tej ostatniej mamy do czynienia z delikatnym nadmiarem. Chodzi o wydłużony i niekoniecznie mający sceniczne uzasadnienie taniec buntujących się starożytnych bohaterek pod przywództwem Lizystraty. Ten rodzaj intermezza, bo za takie ów taniec należy uznać, wydaje się być zbędny. Intermezzo to ani nie nasyca jakąś dramaturgią, ani niczego nie interpretuje, nie rozluźnia napięcia, nie wprowadza do nowej sceny itd. Podobnie rzecz ma się z kostiumami. Świetnie zaprojektowane, „ilustrują” bohaterów, są ich wizytówką – zwłaszcza w wymiarze psychicznym; odtwarzają relacje danej postaci z innymi. Kontrowersje wzbudzają kostiumy starożytnych Greków i Greczynek. Można je uznać za wyraz archaizacji. Mają wyraźnie komunikować, że mamy do czynienia z artefaktem starożytności, chociaż tak bardzo aktualnym i odnajdującym się we współczesności, jak i posiadającymi swe interpretacyjne echo w fikcyjnej przyszłości. Niemniej dziwi estetyka kostiumów postaci z antycznej komedii. A dziwi z pobudek estetycznych. Całuny Greków są po prostu wyzywającym anachronizmem. Grecy wielbili ciało i jego piękno, a na scenę wypuszcza się zombi. Nadto Lizystarta i jej towarzyszki mają wabić swych mężów pięknem ciała i pięknem strojów, po cóż więc te łachmany (choć może lepiej powiedzieć, że całuny), w które je się odziewa? Nie widać dla tego rozwiązania żadnego uzasadnienia.

A jaki jest główny przekaz, sens utworu? Bo to, że temat najwyraźniej się rozjeżdża na kilka równoległych torów – historia z dziejów starożytnych, której przypisuje się uniwersalne znaczenie – to nie wszystko. Równie dobrze możemy powiedzieć, że jest to trójopowieść scalana wspólnym mianownikiem o dość niejasno zarysowanym problemie. Chodzi w nim zarówno o wulgarnie, jak u Arystofanesa, przedstawiony seksualizm, władający człowiekiem, jak też o morfologię wojen i wreszcie rozmycie kulturowe. Najsłabiej chyba jest w nim zaakcentowane, w niemal zanikowej, szczątkowej formie zaledwie uobecnione to, o czym tak „głośnio” pisze się w zapowiedziach przedstawienia, programie itd., a chodzi o czułość. Jest to utwór bez wątpienia ciekawy, w czytelny sposób, można by powiedzieć, konwencjonalnie przedstawiający ważkie spostrzeżenia na temat przemian kulturowych, w których ostatecznie gubi się człowiek jako osoba i podmiot historii. Rozpaczliwie usiłująca przerwać działania wojenne tytułowa bohaterka skutecznie wprawdzie doprowadza do konsensusu pomiędzy walczącymi stronami, ale ani ona, ani jej armia zbuntowanych kobiet nie zazna czułości. Tej subtelnej relacji pozbawione są wszystkie postaci dzieła Zdenki Pszczołowskiej, każda z nich na swój sposób doświadcza tego braku. I autorka gdyńskiego przedstawienia z rozmysłem ten właśnie „komunikat sceniczny” zakodowała w swej Lizystracie.

Warto obejrzeć to przedstawienie, a przy tym zastanowić się nad diagnozą, stawianą przez autorkę, która nie tylko tekst przygotowała, ale zręcznie go wyreżyserowała.

Tytuł oryginalny

Archeo

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Edward Jakiel

Data publikacji oryginału:

22.02.2024