"Latający Holender" w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Bronisław Tumiłowicz w Przeglądzie.
Wszystko poszłoby lepiej, gdyby warstwa wody na scenie była grubsza. Reżyser Mariusz Treliński czuł się tutaj wyraźnie skrępowany, bo mniej lub bardziej rozebrane artystki nie mogły choć na chwilę schować się pod powierzchnią, tylko wykonywały monotonne poślizgi w dość płytkiej kałuży. Sytuacji nie ułatwiał dyrygent, niemiłosiernie wyciągając muzykę i odbierając jej dramatyczność. Scena histerii seksualnej prządek bardziej pasowałaby do "Diabłów z Loudun" Pendereckiego niż do Wagnerowskiego "Holendra". Najlepsze role przypadły artystom miejscowym - Aleksandrowi Telidze, który świetnie zagrał i zaśpiewał prostaczkowatego kapitana, oraz Annie Lubańskiej jako burdelmamie. Śpiewacy sprowadzeni z zagranicy mieli dobre głosy, ale zabrakło im fantazji. Nieźle wypadły sceny, w których mało co było widać, tylko deszcz i mgłę. Gdyby chociaż puszczono "Deszczową piosenkę"...