Każdy, kto pamięta namiętności, jakie przed laty rozpętała "Mała apokalipsa" wychodzi z Teatru Ateneum zadziwiony. Nie, żeby przedstawienie było złe czy nudne, nawet przeciwnie, ale... Okrutna, zjadliwa wizja polskiej powojennej degrengolady adaptowana na scenę przez jednego z naszych najzdolniejszych reżyserów, grano przez doborowych aktorów (i to jaki) - emocji nie wywołuje. Ten zdawkowo chwali, ów nieco się krzywi, wszystko w tonie uprzejmej, prowadzonej od niechcenia konwencji, żadnych uniesień. Dlaczego? Maże dlatego, ze "Mała apokalipsa" przykrojona dla potrzeb teatru przywodzi na myśl "Wesele" bez duchów. Po wyrzuceniu duchów z "Wesela" w miejsce wstrząsającej metafory polskiego losu otrzymujemy zgrabny obrazek z życia Galicji na przełomie wieków. Kiedy w "Małej apokalipsie" narrator spada do rangi jednego z bohaterów, znaczna część jego osobistych komentarzy zostaje skreślona - a to w teatrze jest nieuniknione
Tytuł oryginalny
Apokalipsa? Była i przeszła...
Źródło:
Materiał nadesłany
Gazeta Wyborcza Nr 22