"Oresteja" w krakowskim Starym Teatrze to bezdyskusyjnie najlepszy jak dotąd "wściekły" spektakl Jana Klaty. Reżyser skończył w nim z łatwymi prowokacjami, by przejść na drugą stronę skandalu
W krakowskiej "Orestei" sceniczne metafory sypią się jak iskry ze szlifierki. Każda rozpala nieobliczalne skojarzenie, parzy nam skórę, rozświetla tekst. Najlepszy jest chór. Piątka przykurzonych i nadgniłych osobników w garniturach, którym jakiś czas temu sufit zawalił się na głowę. To chór pomordowanych członków rodu Atrydów. Jest Ajgistos, jest Peleus z żoną, są synowie Tjestesa. Komiczni i pyskaci wobec żywych, nierozumiejący praw żadnej rzeczywistości, mogący tylko przedrzeźniać archetypiczne gesty bohaterów ścigających swój los. Kasandra Małgorzaty Gałkowskiej wchodzi na scenę w białej sukni z wypisanym na niej monologiem prorokini. Na głowie ma worek. Kiedy go zdejmą - na sali gaśnie światło, trafiamy do głowy wariatki. Gałkowska instrumentalizuje głoski, śpiewa Ajschylosa, jakby to było jakieś arcyawangardowe wykonanie. Możemy rozpoznać tylko pojedyncze słowa: krew, krewni, śmierć, dziś... Trwa to niewiarygodnie długo, bo