„Antygona” Sofoklesa w reż. Piotra Kurzawy w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
To spektakl tak klasyczny, że można by go uznać za awangardę. Bo dziś trzymanie się słowa i intencji autora jest przedsięwzięciem najbardziej śmiałym. Czegoś mi w nim zabrakło, ale nie kręcę nosem.
„Antygona” Sofoklesa przy ogólnym kryzysie naszej komunikacji z teatralną klasyką wciąż pozostaje ważnym archetypem, po który się sięga. Czasem bywa topornie przerabiana jak i inne dzieła z minionych epok. Całkiem niedawno Adam Nalepa wystawił ją ze studentami warszawskiej Akademii Teatralnej jako spektakl o … Strajku Kobiet. Przy okazji przetykając piękne tłumaczenie Antoniego Libery swoimi dopiskami, często wulgaryzmami. Był z tego nawet mały skandal. Tłumacz zaproszony na premierę powiedział twórcom, co o tym myśli.
Ale dopiero co, w roku 2018, mieliśmy premierę „Antygony” w warszawskim Teatrze Ateneum. Agnieszka Korytkowska trochę pobawiła się inscenizacją (jak ktoś komentował, wprowadzając rozmaite formalne unowocześnienia rodem sprzed kilkudziesięciu lat). Ale zasadniczo opowiedziała całą historię w sposób tradycyjny i klarowny.
Po co wracać do „Antygony”?
Teraz warszawski Teatr Polski powierzył to samo zadanie Piotrowi Kurzawie. Dopiero co wystawił on na tejże scenie „Don Juana” Moliera. Zachował odniesienia historyczne, nie przenosił na siłę akcji w dzisiejsze czasy, tytułowy bohater zachował u niego naturę libertyńskiego pana z XVII wieku. Recenzenci powitali tę wersję, zbudowaną bardzo serio, wręcz posępną, bez entuzjazmu. A mnie się podobało.
Po co wracać do „Antygony” co kilka lat? Czy tylko dlatego, że wciąż jest szkolną lekturą? To jedna z podstawowych historii ludzkości. Zderzenie prawa boskiego, nakazów etycznych z prawem stanowionym, a raczej z wolą polityczną władzy, był punktem wyjścia niezliczonych analogii i wariacji (sztuka Jeana Anouilha). I może potem mówiono o tym pełniej i z większymi komplikacjami, ale ten skromny tekst z V wieku przed naszą erą był pierwszy. Pokazał racje nie do pogodzenia, postawił dylemat moralny, który przyszło rozstrzygać na różne sposoby przez wieki.
Zresztą akurat w Polsce wątek Antygony przywoływano w różnych kontekstach. Siostrzenica Kreona ginie z woli władcy, bo chce pogrzebać ciało brata. Uznawano, że to przypomnienie jednego z podstawowych nakazów naszej cywilizacji. I przeciwstawiano tym krajom, kulturom i systemom, gdzie nie ma on znaczenia. Naznaczona grobami Polska musiała się Antygoną interesować szczególnie. Kiedy na Łączce zidentyfikowano kolejne ludzkie szczątki, mój kolega córkę jednego z oficerów AK, dobijającą się od lat odnalezienia ojca, nazwał „współczesną Antygoną” – choć przecież tu nie było mowy o męczeństwie czy nawet ryzyku. Ale był upór aby wypełnić nakaz, zdawałoby się wcale nie podstawowy.
Co sądzę o propozycji Kurzawy? To bardzo powściągliwe, można by rzec niemal rapsodyczne przedstawienie, z wszechobecnym chórem. Prawda, tym razem reżyser wraz ze scenografką Małgorzatą Pietraś przebiera postaci w stroje jakby współczesne, ale tak naprawdę ponadczasowe. A zarazem zostaje zachowany kontekst starogrecki, w sposobie zachowania i poruszania się na scenie, w rekwizytach i opowieściach chóru odwołującego się co i rusz do mitologii. Jest to spektakl tak klasyczny, że można by go uznać za współczesną awangardę. Bo dziś trzymanie się słowa i intencji autora jest przedsięwzięciem najbardziej śmiałym.
Podziw i szczypta niedosytu
Dostajemy ascetyczną scenografię, piękną kompozycję postaci i sytuacji, powściągliwą, jakby wyciszoną grę aktorską, gdzie tylko czasem padnie okrzyk lub zobaczymy gwałtowniejszy gest. Gdy jeszcze dodać na wskroś nowoczesne, a jednak nie zatracające dostojeństwa tamtych wyobrażeń tłumaczenie Antoniego Libery – tu jest ono całkiem na miejscu. A zarazem... I tu popadnę w w sprzeczność. Domagam się często, przy takich dziełach jak „Antygona”, pieczołowitej wierności autorowi, wierności słowu. Dlaczego więc doznawałem chwilami wrażenia niedosytu?
Może dlatego, że zapadły we mnie szczegóły inscenizacji z Ateneum? Wtedy potraktowałem ją z dystansem. Teraz myślałem z uznaniem o pewnych teatralnych zabiegach, o grze formą wzmacniającą różne przesłania. Trup Polinika, zabitego i niepogrzebanego brata Antygony, był w tamtej inscenizacji równoprawną postacią. Zdawało mi się, że w Ateneum dostaliśmy więcej Hajmona, może jednak z powodu sugestywnej gry ciałem, jaka zaprezentował nam tam Adrian Zaremba. Poszczególne, bardziej zindywidualizowane postaci z chóru tam mówiły szczególnie dobitnie. Ich słowa lepiej do mnie docierały. To są wszystko detale, ale mam wrażenie, że jakaś „wartość dodana” nie zaszkodziłaby „Antygonie” w Polskim
Co nie znaczy, że ten spektakl odrzucam. Ba, kolejne wysłuchanie tego tekstu mówionego przez dobrych, uważnych aktorów dał mi okazję do refleksji. Po raz któryś zauważyłem jak mało jest w „Antygonie” Antygony. To nie jest kwestia gorszego aktorstwa, moja ulubiona Paulina Gałązka w Ateneum też była bardziej przedmiotem niż podmiotem. Choć odbierano ją jako Antygonę „feministyczną”, bo przecież Sofokles uczynił najodważniejszą buntowniczką młodą kobietę, jakby wbrew epoce, jej postawa to jednak zaledwie symbol, punkt wyjścia do obrachunków innych postaci.
Bernardetta Statkiewicz grająca Antygonę u Kurzawy, przedstawiana jako najmłodsza aktorka Teatru Polskiego, ma tak naprawdę trzy sceny. W swoim ostatnim monologu uświadamia nam, że niezależnie od niemal nadludzkiej pryncypialności, która bywała przedmiotem sporów o ten tekst, jest też smutną, osamotnioną na łonie niszczonego, zanikającego rodu Labdakidów dziewczynką. Mówi o tej swojej samotności bardzo szczerze i sugestywnie.
Choć może jeszcze sugestywniejsza jest jej siostra Ismena w wykonaniu Doroty Bzdyli. I to nie tylko z powodu kunsztu aktorskiego młodej aktorki umiejącej wykorzystać swoje niewiele minut do maksimum. Krucha, dziewczęca Ismena, szukająca sposobu na przetrwanie, zarazem pełna rozterek, jest dla nas bardziej przystępna i zrozumiała również z mocy samego tekstu.
Kreon jako buntownik
Tak naprawdę jest to jednak sztuka w największym stopniu o Kreonie, władcy, który skazując Antygonę niszczy swoją własną rodzinę. W przeszłości szukano różnych interpretacji tego konfliktu. Kreon kieruje się dobrem podległych mu Teb, wszak Polinik ma być ukarany niepogrzebaniem z powodu swojej zdrady, powinien być pokazany ludowi jako zły przykład. Zarazem Kreonowi brak cierpliwości żeby komukolwiek cokolwiek tłumaczyć, a już szczególnie kobiecie. Zdaje się nie rozumieć szlachetnych motywacji innych, wszędzie wietrzy żądzy zysku i spisków, co wprowadza go na równię pochyłą.
Grano to różnie. W roku 1973 Adam Hanuszkiewicz wystawił „Antygonę” w Teatrze Narodowym (a właściwie Małym). To najpiękniejsza inscenizacja tego dramatu, jaką widziałem, ale mocno nakierowana na racje Kreona, wyraziciela tragizmu decyzji nieuchronnych, nawet jeśli niepopularnych. Hanuszkiewicz lubił wtedy takie konstrukcje: romantyczny „Kordian” był u niego potwierdzeniem racji pragmatycznego starca Prezesa przeciw racjom rozwichrzonej młodości. W jego „Antygonie” też było coś z tego ducha. Niektórzy twierdzili, że po wygnaniu z Narodowego Kazimierza Dejmka, jego następca Hanuszkiewicz prowadził w ten sposób grę z władzą czy wręcz się usprawiedliwiał. Ale może i tak myślał. Kreona, brutalnego, ale naznaczonego tragizmem, zagrał on sam.
Z kolei w roku 1984 Andrzej Wajda wystawił w Teatrze Starym „Antygonę” można by rzec „przeciw Jaruzelskiemu”. Pokazał władzę wyobcowaną, butną, właściwie szaloną. Tyle że nie wszystko mu się domykało. Recenzenci wskazywali na to, że Antygona Ewy Kolasińskiej stawia się ponad światem zupełnie jak jej przeciwnik, zły władca. Ale nie domykało się wcześniej, tyle że w drugą stronę i Hanuszkiewiczowi. Młodziutka Anna Chodakowska była godną przeciwniczką jego samego.
To przecież bardzo prosta i jednocześnie bardzo wieloznaczna sztuka. Antygona odrzucająca ludzki kompromis nawet z wystraszoną siostrą Ismeną wydaje się chwilami naprawdę prawie tak nieludzka jak Kreon. Ale może maksymalny wybór moralny wymaga takiego zerwania więzi ze światem? Może wręcz prowadzi do szaleństwa.
No tak, ale prowadzi do szaleństwa także i Kreona, którego imię stało się symbolem tak mocnym, że zespół Manaam poświęcił temu imieniu piosenkę. Kreon Szymona Kuśmidra mówi straszne rzeczy, w kilku momentach się miota, ale jest postacią jakby sparaliżowaną własnym brakiem empatii, gorsetem swojej politycznej roli. Uderzyła mnie tu myśl, że przecież od pewnego momentu także i on staje się buntownikiem. Upominany przez ślepego wieszcza Tejrezjasza staje przeciw bogom. Nadmiernie chwieje zasadami, którym powinien być posłuszny.
Kurzawa zapowiadał, że rację władcy i ofiary pokaże jako do pewnego stopnia równoważne. Tak chyba się do końca nie da. Jak słusznie zauważono w eseikach zamieszczonych w teatralnym programie autor trzyma bardziej stronę Antygony. Ale Kreon jest poniekąd ofiarą swojej własnej pozycji. Nie umie się cofnąć. Prze ku samozniszczeniu. To bardzo dobra rola Kuśmidra, ale i materia do refleksji wykraczającej poza sam tekst Sofoklesa.
Mamy inne dobre role: Krzysztofa Kwiatkowskiego jako Hajmona (choć podtrzymuję wrażenie, że jakby trochę „ściśniętego) czy Henryka Niebudka (Tejrezjasza). Krążący po scenie, utykający i posępny Dominik Łoś jako przewodnik chóru wzbudził we mnie kolejną obserwację. On poucza po kolei Antygonę, Hajmona, ale wreszcie samego Kreona. Jego opinie i rady wydały mi się drażniąco banalne, zresztą wewnętrznie sprzeczne. Ale może to była intencja Sofoklesa, mistrza „ironii tragicznej” aby pokazać, jak bardzo ludzie nie dorastają za swoim oglądem świata do momentów, kiedy historia staje się naprawdę tragedią.
Pozostałem z tą myślą. To chyba całkiem sporo jak na jedno przedstawienie. Była jeszcze Eliza Borowska z krótką, tragiczną reakcją żony Kreona Eurydyki na śmierć syna. Były sugestywne w swojej prozaiczności role Pawła Krucza (Strażnik) i Tomasza Błasiaka (Posłaniec). Była w tym powaga ostatecznych wyborów, której tak często brakuje nam dzisiaj. Za to przy pewnych wątpliwościach, przy pytaniach o teatralne „dodatki”, wypada podziękować.