„Irena” Piotra Piwowarczyka i Mary Skinner w reż. Brian’a Kite’a w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Pisze Maria Mickoś w Teatrze dla Wszystkich.
Nakreślony dziecięcą ręką świat wojny. Trochę niedbały, narysowany jakby w popłochu, w trakcie ucieczki, łapanki lub bombardowania. Niedokończony, czarno-biały. Polsko-amerykańska produkcja „Irena” w reżyserii Brian’a Kite’a maluje cienką, lekko chwiejącą się linią losy Ireny Sendlerowej, kobiety, która chciała zachować twarz, której się zdawało, że może latać nad zniszczonym miastem i wybawiać od zagłady niczym anioł... Upadły.
Spotkania z duchami
Irena jest już staruszką. Siedzi na wózku inwalidzkim przykryta grubym kocem. Zamyka oczy. Odbiera żółte róże od Adama na ich pierwszej randce, plotkuje z Jadwigą w biurze, pije wódkę z Magdą. Widzi ich wszystkich razem, śmiejących się na tym wieczorku sylwestrowym, kiedy to życzyli sobie lepszego nowego roku, chociaż ostatecznie okazał się gorszy od poprzedniego i nawet od tego wcześniejszego. Widzi powiewające suknie, słyszy stukot obcasów, kiedy nagle z tłumu zjaw wyłania się starszy mężczyzna. Podchodzi do niej. Wygląda dziwnie żywo, wręcz namacalnie, jak na wspomnienie. Ona go przecież wcale nie zna. Kim jest ten mężczyzna, który twierdzi, że miał dwie matki, trzy nazwiska, że mieszka z żoną i synem w USA, i że u niego wszystko dobrze? I że dziękuje, i że wciąż nie wierzy.
Irenę olśniewa, powoli wszystko sobie przypomina. Tak, teraz dokładnie pamięta, dlaczego dała się złapać hitlerowcom, dlaczego nie wydała koleżanek i kolegów z Żegoty, dlaczego zniosła tortury, dlaczego poroniła, dlaczego pozwoliła odejść mężowi. Nie, wcale nie jest staruszką. Ona nadal czuje się tą Ireną, która wchodzi do getta dzięki medycznej przepustce, ubrana w trzy płaszcze z poupychanymi po kieszeniach bochenkami chleba i słoikami marmolady.
Nie-bohaterka
Spektakl, choć pojawiają się w nim liczne daty, miejsca, nazwiska oraz liczby, nie jest szkolną lekcją historii, a próbą opowiedzenia z dystansu losów zwykłej kobiety. Brak w nim zbędnej mitologizacji, bo i życie bohaterki raczej Olimpu nie przypominało. Brak dyskusji o tym, jak to właściwie było, kto ukrywał Żydów, kto wydawał. Dobrze, że do współpracy zaproszono amerykańskich artystów (ściśle związanych z Broadwayem), bo mają inny kontekst, świeże spojrzenie, nie zaczną skakać sobie do gardeł, wypominać przeszłości, rozdrapywać niezagojonych ran pełnych żalu, wstydu i złości. Nie oznacza to jednak wcale, że historia Sendlerowej została uproszczona lub – co gorsza – spłaszczona. Musical, nawet jeśli nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni, też może poruszać trudne tematy. Tam bowiem, gdzie brakuje słów, wślizguje się muzyka i to ona, po swojemu, oddaje emocje.
Zatem Shoah – w rytm muzyki (szkoda tylko, że nie żydowskiej), ubrane we wspaniałe kostiumy Anny Chadaj, na tle niemalże komiksowej scenografii Damiana Styrny – wciąż przerażające i brutalne.
Pozostać dobrym
Dobrym wzorem do naśladowania? W Polsce wyczuć można pewien kompleks autorytetów. Albo ich nie ma, a jak już się pojawią, od razu trzeba je obalić. Mamy problem z własną przeszłością, bo nie wypada okazać się katem, ale wystąpić w roli ofiary jeszcze większa hańba. I tak byśmy chcieli coś powiedzieć, a to się usprawiedliwić, a to oskarżyć i tym samym wpadamy tylko w spiralę kłótni, która ciągnie nas w dół. Dlatego właśnie wyśpiewana i wytańczona historia Sendlerowej jest dziś potrzebna jak nigdy wcześniej. Lecz – wbrew pozorom – nie jest to wcale jej biografia, a uniwersalna opowieść o sprzeciwie przeciwko okrucieństwu. Dobro nie posiada przecież ani twarzy, ani nazwiska.