Już pierwszy rzut oka na scenografię budzi podejrzenia o zły smak i wątpliwości natury interpretacyjnej. Powiększona scena wysuwa się ku przodowi szerokim kobiercem sztucznej roślinności, jaką można spotkać w co drugiej podrzędnej kawiarni. Tu rozgrywają się nie tylko sceny w plenerze, dom i sad zlewają się czasem w jedną przestrzeń, ale nie wiadomo po co. Postacie przechadzają się wśród listowia z niejakim trudem, gdyż nieposłuszne rośliny czepiają się kostiumów. Podobnie jest z wiązką sztucznego jaśminu (udaje kwitnącą wiśnię), którą Waria, a potem Firs daremnie usiłują ustawić w źle dopasowanym dzbanku.
W metalowo połyskującej ścianie przeglądają się tiulowe zasłony, zaśniedziałe lustra blach odbijają pustkę pokoju. Ta próbka umetaforycznienia scenografii gryzie się z tym, co kryją wmontowane w ścianę szafy i drzwi. Po ich otwarciu ukazują się naturalistycznie zagracone wnętrza. Scenografia Wiesława Olki nie służy budowaniu jakichkolwiek sensów, jest efektem dla efektu - nie trafionym. Gorzej, że niejasność sensu i stylu przekłada się na całe przedstawienie. W pierwszej scenie Duniasza (słabiutka Małgorzata Kożuchowska) pręży się prawie lubieżnie w oczekiwaniu na gości, balansuje na granicy zieleńca i pokoju. Podobnie jak wiele innych, ta scena ma posmak figury retorycznej zaczerpniętej z przestarzałego teatru, a jednocześnie daje widzowi sygnał, że dziewczyna przez skórę czuje romans z Jaszą. I rzeczywiście oddaje mu się bez większych ceregieli. Zresztą wszyscy grają bez zastanowienia, aby do przodu, bez względu na to, czy na sceni