Andrzej Grabowski najczęściej gra bandytów albo księży. W sobotniej premierze "Kariera Arturo Ui" Bertolta Brechta w Teatrze Słowackiego wcieli się w rolę aktora przymuszonego, by służyć autorytarnej władzy. Opowiada o karierze, budowaniu ról, goryczy i radościach płynących z aktorskiego rzemiosła.
Jan Bińczycki: Podobno nie lubi pan wywiadów? Andrzej Grabowski: Powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia. Teraz się powtarzam albo gadam głupoty. W życiu ma się do powiedzenia tylko kilka mądrych rzeczy i ja je już parę razy wygłosiłem. Przeczytałem kilkadziesiąt wywiadów z panem i mam wrażenie, że jest wręcz przeciwnie. W każdym pada jakaś nowa anegdota, pojawiają się świeże spostrzeżenia. - To dlatego, że jak już wywiad się zacznie, to robię się gadatliwy. Anegdoty to właśnie te głupoty. O, nawet się zrymowało. Konsekwentnie dystansuje się pan od tego, co bardzo lubią dziennikarze i publiczność. Od magii i tajemnicy aktorskiego fachu. - Uprawiając ten zawód od wielu lat, spotkałem mnóstwo aktorów. Fantastycznych, świetnych, ale też średnich albo niedobrych. Z reguły najmniej dystansu mają właśnie ci ostatni. A ja staram się naśladować najlepszych. Nie da się żyć i być normalnym człowiekiem, mając w