Lata 90. to utrata złudzeń o tym, że kulturę ureguluje niewidzialna ręka rynku, oraz dramatyczne osłabienie państwowych instytucji kultury. Nie wolno jeszcze bardziej ich osłabiać. Nikt nie wymaga samofinansowania się armii. Dlaczego mielibyśmy mówić o samofinansowaniu się kultury? - pisze Hanna Wróblewska, krytyk i historyk sztuki, wicedyrektor galerii Zachęta.
Na początku lat 90. odbyła się w Zachęcie wystawa "Szyk polski" autorstwa Andrzeja Bonarskiego. Było to pożegnanie kuratora i artystów z poprzednią epoką: neonowi Piotra Młodożeńca "bye bye PRL" towarzyszyła instalacja pary KwieKulik dokumentująca państwowe zlecenia, dzięki którym w latach 70. można było zarobić na życie. Nad wystawą unosił się duch rozliczeń i nowych czasów. Teraz wszystko miało się zmienić. Kurator, jeden z pierwszych polskich marszandów sztuki, zapowiadał nadejście niewidzialnej ręki rynku, która za chwilę wszystko zweryfikuje na nowo. Następne dziesięć lat to powolna utrata złudzeń na temat regulującej ręki rynku. Lata 90. to czas osłabiania muzeów i galerii: cięcia budżetowe, dotacje za niskie na utrzymanie budynków i realizacje programu, zmieniające się niemal co roku sposoby przyznawania dodatkowych funduszy na wystawy. Ten, kto chciał robić coś ponad przeciętną, zazwyczaj robił też długi. Przekaz płyn