W szkołach teatralnych nawet ich władze nie widzą granic, których nie wolno przekraczać. Bo ci ludzie też przechodzili przez te szkoły i teraz powtarzają to, co znają, a nie znają innej rzeczywistości - mówią aktorki zaangażowane w odkrywanie przemocy, mobbingu i molestowania w środowisku aktorskim.
Rozmowa z aktorkami Moniką Jarosińską* i Aliną Czyżewską**
Joanna Urbańska-Jaworska: Niedawno wrocławska AST, na którym wykładowczyni latami miała zastraszać i upokarzać studentów, chwilę później łódzka filmówka, wcześniej AST w Bytomiu i sprawa aktorek zmuszanych do rozbierania się przez znanego reżysera. Mobbing, zastraszanie, przemoc fizyczna i psychiczna, poniżanie studentów – okazuje się, że to wciąż jest norma w szkołach aktorskich.
Monika Jarosińska: Rzeczywiście jest tak, że te przemocowe praktyki stały się normą, zwyczajem. Problem polega na tym, że w środowisku jest bardzo mało osób, które potrafią funkcjonować bez przemocowych praktyk, bo uczą się tego wcześniej. Tak zostali nauczeni i tę wiedzę przekazują dalej. Bardzo trudno się z tego wyrwać, bo często nie wiadomo, co zrobić, gdy nie używamy przemocy.
Abstrahując od krzywdy, która się dzieje w wyniku tych przemocowych praktyk, to ten system był przez lata po prostu bardzo skuteczny i wygodny dla osób wyżej w hierarchii – słabi stawali się słabsi, ci u władzy pozostawali nietykalni, prace idą do przodu, nikt nie mówi stop. To się dzieje w każdej dziedzinie, ale teatr jest specyficznym polem – przez specyfikę tego zawodu ta przemoc jest strasznie rozmydlona.
Bo od aktorów wymaga się, żeby pozwalali na więcej, żeby się nie krępowali, te granice są przesunięte?
Alina Czyżewska: To wszystko jest oparte na fałszywym założeniu. Bo tak, celem jest to, aby nauczyć się pracować z emocjami i ciałem jako narzędziem. Ale metody zupełnie nie te. A do tej pory było myślenie: cel uświęca środki. Więc w szkołach teatralnych naruszano prawo, godność ludzi i nie zauważano tego, bo panował mit, że w teatrze można więcej.