- Za swoją mizantropię płaci Szczepkowska cenę. Nie ma wątpliwości, że warto się zdecydować na taki właśnie sposób bycia w teatrze, bo jest to kwestia zasad. To są, by tak rzec, imponderabilia, a z nimi nie da się polemizować. Spieranie się z Joanną Szczepkowską w ogóle nie ma większego sensu, bowiem aktorce trzeba przyznać rację. Tyle tylko, że trudno jest mi zaakceptować coraz dotkliwszy (i nie zmieni tego premiera "Persony. Ciała Simone") brak Szczepkowskiej w polskim teatrze. - pisze Jacek Wakar w Dzienniku Gazecie Prawnej - dodatku Kultura.
Wybitna aktorka mówi publicznie i otwartym tekstem rzeczy do niedawna oczywiste, a jednak w polskich warunkach brzmiące egzotycznie. Otóż w teatrze liczy się nie tylko nie kończąca się "workinprogress", przekraczanie kolejnych nieistniejących granic, ale gotowy efekt. Szczepkowska należy do tej niewielkiej grupy aktorów, którzy nie akceptują obowiązującego powszechnie wśród młodych reżyserów trendu. Pozwala on artystom ze swego nieprzygotowania do pracy czynić atut. Przychodzą na pierwszą próbą zza rysem pomysłu na przedstawienie, a reszta ma się zdarzyć później. Na próbach na nowo pisze się klasyczne bądź oryginalne teksty. Premiera niczego nie zamyka, bowiem i podczas pierwszego pokazu dzieło jest jeszcze niegotowe. Szczepkowska godzi się na szukanie, ale jednocześnie żąda profesjonalizmu. Zadaje pytania - najzupełniej podstawowe - a na takie progresywnym reżyserom najtrudniej odpowiadać. Za swoją mizantropię płaci Szczepkowska cenę. Nie