- Jestem aktorem, a nie autorytetem. Jestem wierny zasadzie, że sztuka musi czemuś służyć. Zamiast grać w telenoweli i pomnażać moją emeryturę, rezygnuję z tego na rzecz takich ról, które wydają mi się potrzebne, bo mogą coś wnieść do teatru - mówi Jerzy Trela.
Jak dotarło do Pana, że jest Pan uważany za mistrza? - Na Dworcu Centralnym w Warszawie. Tam menele mówią do mnie, "Miszczu daj dwa złote". Odpowiadam "Jak powiesz to dostaniesz piątkę". I ćwiczą, a ja dotrzymuję słowa. Ale zwykle, gdy ktoś się do mnie tak zwraca, to nie wiem, czy mówi poważnie, czy jaja sobie ze mnie robi. Więc zżymałem się zwykle na to słowo. Od jesieni już tego nie robię. Zostałem przecież wtedy Mistrzem Mowy Polskiej i mam ten status na papierze. Jeśli pominąć to irytujące dwuznacznością słowo, to kiedyś musiał Pan zdać sobie sprawę ze swych ponadprzeciętnych kompetencji zawodowych? - Nie pamiętam takiego momentu, żebym nagle nabrał jakiejś pewności siebie. Gdy malarz staje przed płótnem, to za każdym razem ma w sobie niepokój czym wypełnić tę biel. Tak samo jest w moim przypadku. Mój mistrz Jerzy Jarocki uczył mnie, że do każdej roli trzeba podchodzić od zera. Doświadczenie i rzemiosło w człowieku jest,