14 maja zagra Johna Barrymore'a. Jednego z najwybitniejszych aktorów szekspirowskich wszech czasów. Hulakę, birbanta, pijaka, kobieciarza i geniusza. - Właściwie jestem aktorem z przypadku. Chciałem być rzeźbiarzem, scenografem, o aktorstwie nigdy nie marzyłem. To życie zmusiło mnie do pracy w teatrze... - mówi JERZY TRELA w rozmowie z Wacławem Krupińskim.
Spektakl "Wielki John Barrymore" anonsowany był od dawna: Trela jako wielki szekspirowski aktor. - Po miesiącach naszej pracy myślę, że lepsza byłaby informacja, że to spektakl na podstawie tej sztuki, by nie kojarzyć go ściśle z Johnem Barrymorem. A z Tobą? Dla Ciebie zawsze było ważne, by w granej postaci odnaleźć siebie, a tu parę analogii jest aż nadto widocznych. - Co nie oznacza, że to spektakl o mnie. On mówi o jakimś aktorze, który staje na scenie, by powrócić do swej wielkiej roli, by udowodnić sobie, że jeszcze potrafi, a zarazem ma świadomość swej niemocy. Opóźnia zatem wejście w rolę, opowiada historyjki ze swego życia, by odsunąć moment powiedzenia "być albo nie być", by odwrócić uwagę od tego, co go boli, od świadomości przemijania, nie- uchronności losu, by zatachlować łomot serca i myśli, które go dręczą. By maksymalnie odsunąć chwilę pożegnania ze sceną. Chcemy z reżyserem, Krzysztofem Jasińskim, pokazać dram