Widz staje się częścią ludu, którego głos w swoim dramacie wyeksponowała Stanisława Przybyszewska. Ja, Ty, ona i on, jesteśmy tymi mularzami, szpiclami i drukarzami z dramatu. Bez obawy możemy krzyknąć: "Hańba! Na gilotynę z nim!"- o "Sprawie Dantona" w reż. Pawła Łysaka w Teatrze Polskim w Bydgoszczy pisze Borough of Islington z Nowej Siły Krytycznej.
Wejść do teatru i nie zaznać spokoju, to bardzo przyjemne uczucie. Fantastycznie jest nie być wygodnie rozłożonym w kunsztownym fotelu. Lepiej jest siedzieć na swojskim taborecie i obejrzeć tak dobry spektakl, który pozwoli zapomnieć o bolących pośladkach. Cudownie jest być ożywionym przez teatr, wyniesionym z ciemnej sali widowni, do gorącego kotła sceny, gdzie wszystko się rodzi i umiera. "Sprawa Dantona" jest właśnie taką platformą, magicznym zaklęciem, dzięki któremu człowiek może przebywać w przestrzeni, która nie zna podziału na scenę i widownię, ale jest do bólu jednolita. Oddech łapie się pełną piersią. Można działać. Kluczowym aspektem jest scenografia (Paweł Wodziński), która jest źródłem zdrowego chaosu, wymuszającego na aktorze i widzu czujność wobec pułapek zastawionych przez przypadek. Tak więc protagonista musi powiedzieć: "Przepraszam", jeśli chce się dostać do stoliczka z winem, a my, żeby lepiej widzieć, musimy