Jeśli inscenizujemy nie dramat, lecz poemat sceniczny, to warto budować nie spektakl, tylko esej teatralny - tak postąpił z "Akropolis" Wyspiańskiego w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu Michael Marmarinos.
Jeśli problemem wrocławskiej inscenizacji nie jest wierność wobec oryginału, bo eseiście wiele wolno, warto zapytać, co reżyser uznał za istotę zmagań z archaicznym językiem i fantastyczną wyobraźnią Stanisława Wyspiańskiego, aby widz mógł wytrzymać trzy godziny w dusznej, zadymionej sali. Wydaje się, iż wystarczyło uznać autora "Akropolis" za Franka Millera swoich czasów. Bo czy mroczne, psychodeliczne sny Wyspiańskiego o superbohaterze, który wydobyłby Polaków z niewoli, jego zmaganie się z mitologią Biblii i Peloponezu oraz historią Europy, jego rojenia o dobru i odkupieniu win nie przypominają antyutopii autora "Sin City" i "300"? Marmarinos zdjął z dzieła Wyspiańskiego sztafaż superestetyzmu, wznosząc na surowym proscenium prostokątny basen - może mykwę, z której wydobędą się czarne embriony postaci i do której powrócą w finale, aby zmyć pot i łzy gonitwy po spełnienie. Ogołocił ciała aktorów z maniery modernistycznego surre