Nie potrafię nie opowiadać o śmierci, nie umiem przestać przyglądać się odchodzeniu, przemijaniu ludzi i idei. O tym są "Przebłyski" w wydaniu pary wielkich aktorów: Jadwigi Jankowskiej- Cieślak i Daniela Olbrychskiego - powiedziała PAP reżyserka Agata Duda-Gracz.
Polska Agencja Prasowa: O czym opowiada spektakl "Przebłyski"? Co panią zaintrygowało w tekście Serge'a Kribusa?
Agata Duda-Gracz: Z jego twórczością spotkałam się przy tej realizacji po raz pierwszy. Było to dla mnie niełatwe, ponieważ rzadko pracuję na nie swoich tekstach. Jednak w tej pracy najważniejsze było dla mnie spotkanie z Jadwigą Jankowską-Cieślak i Danielem Olbrychskim. Nasze przedstawienie opowiada o umieraniu. Między innymi dlatego zmieniłam tytuł spektaklu z "Rosa i Abrasza" na "Przebłyski", czerpiąc z jednego z cytatów z Szekspira, z "Romea i Julii": "Przed egzekucją skazańcom podobno, / Zdarza się chwila euforii; dozorcy / Zwą taki moment ostatnim przebłyskiem".
Dla mnie ten tytułowy "Przebłysk" znaczy jeszcze coś. U mnie w domu wierzyło się, że w momencie, kiedy przychodzi po nas śmierć, ma twarz człowieka, którego najbardziej w życiu kochaliśmy. Po Abraszę przychodzi Rosa. Wraca z niebytu, żeby przeprowadzić swojego despotycznego męża na drugą stronę. Dlatego też podzieliłam scenę na sferę śmierci i życia. Tego życia zostało niewiele: zawarte jest w białym kwadracie, z jakąś resztką kuchni czy jadalni. Dokoła zaś czarną, monochromatyczną przestrzeń wypełniają precyzyjnie, równo ustawione krzesła – nagrobki: miejsca pamięci, na których zostały ślady / przebłyski chwil dawno przeżytych: dziecięce zabawki, buty, filiżanki, książki. Te drobiazgi stanowią muzeum kończącego się życia, ślady zdarzeń, które kiedyś dawno temu były ważne.
Rosa przychodząc po Abraszę, organizuje mu swoisty rodzaj czyśćca. Abrasza należy do ocalałych: przeżył II wojnę światową, cała jego rodzina została deportowana i zginęła w obozie koncentracyjnym. Swoją tragedią, swoim bólem zadręcza żonę i dzieci. Ich dom jest wypełniony przemocą i krzykiem. W pewnym momencie sztuki nazywa siebie "dzieckiem wykarmionym przez złą kozę". Oczywiście, koza skojarzyła mi się z Chagallem. Musiała się więc znaleźć w centrum naszej scenografii – unosi się nad stołem niczym przerażającym genius loci. Śmierć jest jednym z głównych bohaterów mojego teatru. Stanowi kontekst albo moment weryfikacji życia bohaterów. W "Przebłyskach" jest to temat podstawowy. Ale główną siłą tego spektaklu jest para wielkich aktorów. Ich doświadczenie i warsztat w połączeniu z pracowitością i entuzjazmem sprawiły, że mimo tak ciężkiego tematu, ta praca była czystą przyjemnością.
PAP: Premiera "Przebłysków" odbyła się w piątek [31 stycznia] w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. To chyba nie jest przypadkowe miejsce, bo w ostatnich latach często przygotowuje pani spektakle dyplomowe w Akademii Teatralnej im. Zelwerowicza. Przypomnę tylko, że w 2018 r. zrealizowała pani "Każdy musi kiedyś umrzeć Porcelanko, czyli rzecz o wojnie trojańskiej", w 2019 r. - "Ustawienia ze Świętymi, czyli rozmowy obrazów", a 25 października 2024 r. premierę miał wyreżyserowany przez panią spektakl dyplomowy pt. "Ojciec". Co panią pociąga w pracy ze studentami?
A. D.-G.: Wszystko. Uwielbiam pracować ze studentami, choć reżyseria dyplomu obciążona jest większą odpowiedzialnością niż praca nad przedstawieniem w teatrze. Są inne zasady i cel. To studenci są najważniejsi i wszyscy - jakkolwiek wulgarnie to brzmi - muszą się pokazać. Zagrać to, o czym marzą, najlepiej, jak to możliwe.
Przy każdej z realizacji dyplomowych spotkałam się z pięknymi, wchodzącymi w życie artystami. Są wrażliwi, entuzjastyczni, otwarci, głodni sceny i wyzwań. Za każdym razem, kiedy wracam do Akademii Teatralnej, zakochuję się w ich witalności. Przy pracy nad "Ojcem" też tak było. Z radością zaprosiłam ich teraz na premierę i na trzecią generalną próbę "Przebłysków", żeby mogli zobaczyć swojego starszego "kolegę po fachu" Daniela Olbrychskiego, który tak jak oni zadebiutuje na scenie Akademii Teatralnej. Tak się bowiem złożyło, że nie zagrał do tej pory swojego przedstawienia dyplomowego. Dopiero teraz – z okazji 80. urodzin. Bardzo mnie cieszy ten zbieg okoliczności. Jest takie powiedzenie: "karmy nie ojeb...".
PAP: W ubiegłym roku skupiła się pani na dziełach i biografii Stanisława Wyspiańskiego. W Teatrze im. Słowackiego w Krakowie wystawiła pani w styczniu przedstawienie "Proszę państwa, Wyspiański umiera", a w marcu na Zamku Królewskim na Wawelu zaprezentowany został projekt "Na kolana, panie Wyspiański". Co ciekawego, nowego Agata Duda-Gracz odkryła w twórczości autora "Wesela"?
A. D.-G.: Z tym odkrywaniem Wyspiańskiego jest jak z odkrywaniem Szekspira. Kiedy wraca się do niego na różnych etapach życia, to za każdym razem coś innego się znajduje. Tym razem najistotniejszy był dla mnie on sam, jego losy. Zarówno w "Proszę państwa, Wyspiański umiera", jak i w drugiej odsłonie "Na kolana, panie Wyspiański" chciałam stworzyć jego kolejne sny. Pierwszy ze wspomnianych spektakli traktuje o "śnie umieralnym", dlatego jego akcja toczy się w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie - w jego teatrze. Ten teatr stanowi jednocześnie głowę Wyspiańskiego. Przychodził do niego, by umrzeć. Także, by spotkać się ze swoimi demonami - z tymi, z którymi wojował za życia, jak i tymi, które przyjdą po nim. Wyspiański zderzał się z przyszłością swoich dzieci. Spotykał się też ze swoimi "dziećmi artystycznymi" - z Jerzym Grzegorzewskim, Tadeuszem Kantorem, z Krystianem Lupą. Konstrukcja spektaklu jest oparta na "Wyzwoleniu".
W "Proszę państwa, Wyspiański umiera", podobnie jak w "Przebłyskach", na drugą stronę malarza przeprowadzała osoba, którą jak się okazało, kochał w życiu najbardziej, czyli jego matka, która zmarła, gdy Wyspiański miał siedem lat. Fakt, że związał się z "kobietą-grzmot", jak ją nazywali "krakowscy przyjaciele", czyli Teosią Pytko, niepiśmienną kobietą z Konar pod Krakowem. To było niczym wyzwanie rzucone w twarz jego współczesnym. Pytko nie była cepeliowo śliczna, jak np. siostry Mikołajczykówny, żony Rydla i Tetmajera. Uwielbiam zdanie, które kiedyś Teosia wypowiedziała: "głupio jestem, brzydko jestem, ale artysta mnie chcioł".
Punktem wyjścia do drugiej części tryptyku "Na kolana, panie Wyspiański" był "Powrót Odysa" i "Akropolis". Ten spektakl to "przeklęty sen" Wyspiańskiego. Opowieść o naznaczeniu klątwą przez kardynała Puzynę – człowieka małostkowego i mściwego, który szkodził Wyspiańskiemu, jak mógł, bo "poczuł się przez niego urażony" postawą Wyspiańskiego podczas prac konserwatorskich kościoła Świętego Krzyża.
Wyspiański, jak wielu artystów, wojował z Kościołem katolickim. Co ciekawe, był równocześnie ultrakatolikiem i antyklerykałem. Jedyne, co zostało w Katedrze na Wawelu ze wszystkich wspaniałych projektów Wyspiańskiego, to niewielka furtka, w murze okalającym Katedrę. Jest wykuta z liści dębu, na których od lat wiszą tabliczki typu "zakaz wstępu", "przejścia nie ma" etc. To jest jedyny ślad po Wyspiańskim na Wawelu. Na nic innego kardynał Puzyna nie pozwolił. Zresztą zaszkodził nie tylko Wyspiańskiemu i był nie mniejszą zmorą Krakowa niż wielu jego następców.
Z oczywistych względów nie mogłam tego spektaklu zrealizować w Katedrze. Dlatego pierwszy raz w historii Zamku na Wawelu zagraliśmy spektakl w Komnatach Królewskich. Tam się pojawiał kardynał Puzyna, tam się pojawiał Wyspiański, którego zagrał Krzysztof Wrona - ten sam aktor, który kreował Wyspiańskiego w pierwszej części tryptyku w Teatrze im. Słowackiego, łącząc swoją osobą te dwa spektakle. W tych komnatach zjawiały się też postaci m.in. z "Akropolis", z "Powrotu Odysa". To było przedstawienie immersyjne. Widzowie je zwiedzali, sami decydując, za którym wątkiem chcą podążyć.
Trzecia część tryptyku na podstawie "Warszawianki" i "Nocy listopadowej" miała być realizowana w Warszawie, w Łazienkach Królewskich. Niestety, nie dostaliśmy na nią dofinansowania z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Będę robiła tę trzecią część w przyszłym roku w Krakowie już z nieco innymi założeniami i pod zmienionym tytułem "Kraków Narodowej Sztuce". Rzecz się będzie działa w Teatrze im. Słowackiego. Będzie to "sen marzeń" - o tym, jak w ogóle doszło do realizacji "Wesela", o miłości, o "krakowskości" i o ojcu Stanisława Wyspiańskiego.
PAP: Jakie są pani najbliższe plany reżyserskie?
A. D.-G.: Za dwa tygodnie jadę na Litwę, gdzie od kilku lat uczę w Akademii Wileńskiej. Teraz będę realizowała ze moimi studentami dyplom oparty na nowym tłumaczeniu "Makbeta". Od marca zaś rozpoczynam próby w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku do spektaklu inspirowanego "Sądem Ostatecznym" Memlinga. Tytuł będzie brzmiał "Koniec świata" albo "Historia końca świata". Zobaczymy.
Jesienią, na deskach Teatru Śląskiego im. S. Wyspiańskiego w Katowicach zacznę próby do opowieści o Caravaggiu: "Między nogami Leny, czyli Zaśnięcie Najświętszej Marii Panny według Michelangela Caravaggia".