POWIEŚĆ wyrasta z "romansu łazikowskiego". Typ konstrukcji dzieła literackiego, który wydał "Żywot Łazika z Tormesu" i "Przypadki Idziego Blasa" przeżywał renesans w porewolucyjnej Rosji. Wystarczy tu wymienić "12 krzeseł" i "Złote ciele" Ilfa i Pietrowa, "Lśniące obłoki" Paustowskiego, w twórczości Erenburga zaś poza "Lejzorkiem" - "Julia Jurenitę".
Szereg epizodów luźno powiązanych postacią bohatera tytułowego musi naturalnie nastręczać poważne trudności człowiekowi, który pokusi się o przeniesienie na scenę dziejów Lejzorka Rojtszwańca. Zaraz na wstępie trzeba powiedzieć, te Jerzy Krasowski, autor sceniczne) przeróbki powieści Erenburga, którą z okazji gościnnych występów nowohuckiego Teatru Ludowego mieliśmy okazję oglądać, wyszedł z tego obronną ręką. Wybrał jedyną w tym wypadku słuszną drogę: przedstawienie jest wielkim monologiem bohatera tytułowego. Monologiem ozdobionym świetnymi blackoutami. Przede wszystkim jednak nie dał się uwieść fabule. Założył, ze swym burzliwym życiem pisze homelski "krawiec menszczyźniany" pamflet na współczesną Europę i pozostał temu konsekwentnie wierny. Na pewno z punktu widzenia czytelniczego i teatralnego sceny niemiecka i angielska nie są najbardziej frapujące. Czytelnicy i zwolennicy "Lejzorka" - a jest ich sporo - mają pretensje, że