Jak się ma pod rękę Murzyna, który w krakowskim przebraniu brawurowo atakuje "polskie "sz" i "cz" a na dokładkę bliźniaków z jednego jaja, to zrobienie kabaretu jest już czystą formalnością. Po prostu trzeba jeszcze napisać kilkanaście tekstów, skomponować do nich muzykę i znaleźć wykonawców, którzy nie tylko chcą, ale potrafią być śmieszni. Wszystko to, no powiedzmy prawie wszystko, udało się Wojciechowi Szelachowskiemu, który wprawdzie terminu premiery "Żywej klasy" nie dotrzymał i spóźnił się o tydzień, ale poczekać było warto.
Zawiedli się tylko ci, którzy czekali na rozprawę z Tadeuszem Kantorem: odniesienia "Żywej" do "Umarłej klasy" są zbyt oczywiste, żeby je brać poważnie. "Rewia intelektualna" Szelachowskiego bardziej z "Seansu dramatycznego" Kantora korzysta niż się z nim ściera. Zabawa polega na tym, że śmiertelnie poważne u Kantora "dzieci podobne do trupków" i w ogóle wszystkie te Kantora "kreatury ludzkie" występują u Szelachowskiego jako Władek, Franek czy Kasi żywi, a więc śmieszni. Najwyraźniej widać to, kiedy pojawia się Sprzątaczka: u Kantora myje zwłoki, u Szelachowskiego - podłogę. W "Żywej klasie" z łatwością daje się również odczytać postać samego Kantora a właściwie jego karykaturę. Tak więc mamy tu do czynienia z przypadkiem jemioły i jest nią rzecz jasna "Żywa klasa" przyssana do "Umarłej", co by się zgadzało nie tylko z prawami sztuki, ale także matki natury. Gołym okiem widać, że "klasy", choć złączone, różnią się absolutnie