- Uważam, że teatr, nie będąc hermetyczny, jest jednocześnie elitarny. Bo każdy, kto ma potrzebę odklejenia się od kanapy, telewizora, kolejnych serwisów internetowych, by przyjść do teatru i szukać zaspokojenia swoich potrzeb duchowych i intelektualnych, należy do takiej elity - rozmowa z dyrektorką łódzkiego Teatru Powszechnego EWĄ PILAWSKĄ.
Ewa Pilawska urodziła się w Szczecinie. Ponad dwadzieścia lat temu stała się łodzianką z wyboru. I gdyby nie to, pejzaż kulturalny Łodzi byłby znacznie uboższy. Pani dyrektor Teatru Powszechnego w Łodzi ma głowę pełną pomysłów, a nie są to pomysły papierowe. Wszystkie lub prawie wszystkie realizuje z żelazną konsekwencją i determinacją od wielu lat. Grażyna Zdrojewska: W pierwszym okresie dyrektorowania w Teatrze Powszechnym zdjęła pani z afisza mocno ograne, choć dochodowe pozycje, m.in. "Anię z Zielonego Wzgórza" i "Balladynę". Czy to nie było ryzykowne przedsięwzięcie? Ewa Pilawska: Kiedy zostałam dyrektorem Teatru Powszechnego, "Ania" była grana jeszcze kilka lat, a "Balladyna" w reż. Wojciecha Adamczyka miała premierę za czasów mojej dyrekcji. Oba tytuły były w repertuarze przez lata i - mówiąc teatralnym językiem - zgrały się. Decyzje repertuarowe zawsze są w pewien sposób trudne, szczególnie jeśli dysponuje się jedną scen�