Pierwszy tom "Dziennika" Sławomira Mrożka jest lekturą przygnębiającą. Nie zmienią tego reklamiarskie okrzyki wznoszone przez naczelną tygodnika "Przekrój" Katarzynę Janowską, że oto otrzymujemy książkę przewyższającą Gombrowicza, czy głos basującego jej Tadeusza Nyczka kreującego Mrożka na głębokiego, pełnego tajemnic twórcę - pisze Andrzej Horubała w Rzeczpospolitej, dodatku Plus Minus.
Książka jest pokraczna, w wielu miejscach żenująca i zwyczajnie nudna. Oto bowiem na siedmiuset stronach obserwujemy skazane na porażkę wysiłki alkoholizującego się żartownisia, by stać się mędrcem. Zdobywszy międzynarodowy sukces dzięki dowcipnym sztukom i opowiadaniom, kończąc właśnie swoje najwybitniejsze utwory - "Tango" i "Monizę Clavier", awansujące go prawie do pierwszej ligi pisarzy, Mrożek zapragnął nagle stać się twórcą serio. I pisany na emigracji "Dziennik" miał stać się poligonem tego przepoczwarzenia. Pisarz, który miał po prostu niezwykłą smykałkę do dowcipów i intuicyjnie tworzył korespondujące z rzeczywistością sztuki i humoreski, początkowo w służbie Stalinowi, później tak zwanej odwilży i małej stabilizacji, teraz postanowił stać się mędrcem. Cóż, że nie miał po temu predyspozycji, cóż, że nie posiadał odpowiedniej erudycji, a jego jedynym atutem było poczucie humoru i jako takie wyczucie sceny? Skoro in