W pierwszej połowie XX w. żyła sobie w USA bogata panna, która nazywała się Florense Foster Jenkins. Nie miała ona za grosz ani głosu, ani słuchu. Nie zdawała sobie jednak z tego sprawy do końca życia i za swoje powołanie uznawała zawsze śpiew.
Śpiewała więc publicznie, niemiłosiernie fałszując, dosłownie piejąc jak zarzynany kogut, najsłynniejsze arie operowe. Wszelkie śmiechy, jakie miały miejsce podczas jej koncertów, uznawała za przejaw "spontanicznego zachwytu", a recenzje, mówiąc delikatnie - niepochlebne, uznawała za przejaw zawiści. Sama oczywiście pokrywała koszty wszystkich swoich koncertów tak długo, aż wydała na to ogromny majątek. Ostatni koncert miał miejsce dwa miesiące przed jej śmiercią w słynnym Camegie Hall w 1944 roku. Janusz R. Kowalczyk napisał w "Rzeczpospolitej", recenzując przedstawienie teatralne, w którym rolę "artystki" zagrała Krystyna Janda, że Jenkins "zmarła, pozostając w pamięci wielu ludzi symbolem osoby prawdziwie wolnej - robiła to, co najbardziej lubiła, poświęcając na to cały czas i odziedziczony po ojcu niebagatelny majątek". No cóż, to się nie nazywa wolność, lecz megalomania. Jak czytamy w Wikipedii: "pojęciem tym określa się potoc