Problem z "Nosferatu" nie polega na tym, że jest to spektakl źle zrobiony, lecz na tym, że narodził się z fascynacji zdezaktualizowaną formułą, która nie została poddana rewizji - o "Nosferatu" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Narodowym w Warszawie pisze Agata Łuksza z Nowej Siły Krytycznej.
Podobno w 1820 r. cały Paryż szturmował drzwi teatru Porte Saint-Martin, gdzie wystawiano melodramę Charles'a Nodiera "Le vampire" opartą na głośnym opowiadaniu "The Vampyre" Johna W. Polidoriego - osobistego lekarza "szatańskiego lorda" Byrona. Publiczność gromkimi brawami wielokrotnie wywoływała na scenę aktorów: Marie Dorval (w roli dziewicy Malwiny), prawdziwą gwiazdę tamtych lat, którą dziś pamiętamy jako wielką heroinę teatru romantycznego, oraz legendę melodramatycznego repertuaru - Monsieur Philippe'a (w roli wampira, lorda Rutwena), którego cztery lata później żegnało na pogrzebie trzy tysiące paryżan. Takie były początki wampira w teatrze: gorączkowe, spektakularne i skandaliczne. Lorda Rutwena przyćmiła jednak postać, która narodziła się pod koniec XIX wieku pod piórem Brama Stokera - transylwański hrabia Dracula, starszy pan z wąsem o nieświeżym oddechu i nadmiernym owłosieniu... A w każdym razie tak go sobie wyobrażał Stoker