"Czaszka z Connemary" w warszawskim teatrze Ateneum to spektakl karkołomny. Brutalny śmiech, a może nawet rechot, służy w nim oswojeniu śmierci.
Bimber pije się pełnymi szklankami, gada językiem, jakiego nie usłyszycie na salonach. O zmarłych mówi się tak, jakby wciąż byli wśród żywych albo odeszli przedwczoraj. Tak jest we wsi Connemara, niezmiennie od dziesięcioleci. Stara Maryjohnny wpadnie wysępić lufę do starego Micka Dowda. To jest życie, lepszego nikt nie potrzebuje. "Czaszka z Connemary" należy do tzw. trylogii leenańskiej, która przyniosła Martinowi McDonaghowi sławę. Znamy pozostałe jej części - "Królową piękności z Leenane" i "Samotny zachód". Irlandzki pisarz sportretował w nich mały świat, który urasta do wymiaru kosmosu. Stara kobieta w toksycznym związku z córką, gdzieś na granicy miłości i nienawiści - w pierwszej sztuce. Dwaj bracia biorący się za łby, żeby zagłuszyć kompleksy, wściekłość i ból - w drugiej. Leenane czy Connemara nie mają wiele do zaproponowania, ale można tam żyć. Żłopiąc bimber małymi łykami. McDonagh traktuje bohaterów bez ckliwo�