Właściwie powinniśmy się cieszyć. W końcu Filip Bajon to obok Andrzeja Maleszki nasz poznański, reżyserski rodzynek (co z tego, że od lat mieszkający poza Wielkopolską), któremu udało się osiągnąć w kinie naprawdę sporo. Jego "Śluby panieńskie" to murowany kandydat na polski hit jesieni - oczywiście pod względem frekwencji. Szkolne wycieczki nie prześpią nowej produkcji Bajona, pytanie tylko, czy sam film wart jest zachodu? Tak - ale z zastrzeżeniami - pisze Jacek Sobczyński w Polsce Głosie Wielkopolskim.
Miał rację Filip Bajon, przekonując w wywiadzie dla "Polski Głosu Wielkopolskiego", że licząca sobie 180 lat komedia Fredry jest w swojej wymowie szalenie uniwersalna i zrozumiała pod każdą szerokością geograficzną. Trudno nie uśmiechnąć się na widok jurnych szlachetek, całe dnie dybiących na dwie piękne panny na wydaniu. Tekst Fredry został przeniesiony na ekran świetnie, w czym duża zasługa Bajona, sprawnie prowadzącego widza przez meandry fabuły. Przez 100 minut filmu nie nudzimy się ani na chwilę. Szkoda, że reżyserski nos zawiódł Bajona przy nachalnym i zupełnie niepotrzebnym unowocześnianiu tekstu. W kinowych "Ślubach panieńskich" zdumieni widzowie zobaczą telefony komórkowe i samochody, ci uważniejsi dostrzegą także tatuaż na plecach filmowej Klary. Czy w ten sposób Filip Bajon chciał podkreślić ponadczasowość tekstu, czy może puszcza oczko do młodego widza, mówiąc, że nawet lekturę można przedstawić z "jajem"? Potwornie