Jak go pożegnać? Chociaż znaliśmy się trzydzieści lat, nigdy nie weszliśmy w jakieś szczególne relacje. Byliśmy założycielami Górnośląskiego Towarzystwa Literackiego (on widnieje pod numerem 2 spisu członków, ja pod 33), przez pierwsze lata często też bywał na naszych literackich imprezach. (...) Chcę więc pożegnać Kazimierza Kutza jako pisarza śląskiego - i nie tego, który zapisał kawał historii w swoich scenariuszach, ale tego, który przez lata zmagał się z ważną dla siebie powieścią - pisze Marian Kisiel w Śląsku.
28 grudnia, odwilż. Od kilku dni albo pada, albo ociepla się, jakby to nie był ostatni miesiąc roku, a jakaś spóźniona jesień. Pamiętam, jak dekadę temu wprowadziliśmy się do naszego domu. Były lute mrozy, ponad dwudziestostopniowe. Nie było gdzie zbierać śniegu z chodnika i jezdni, wrzucałem go do ogródka. Roślinki były małe, więc im nie szkodziła czapa śniegu, który niebawem zastygł w lodowiec. A dzisiaj, ubrany lżej niż zwykle, zdążam na pogrzeb Kazimierza Kutza. Zdumiewa mnie brązowy kożuch z czarnym kołnierzem i wielka czapa Daniela Olbrychskiego, jakby nagle na tej uroczystości pojawił się Kmicic, oproszony wprawdzie siwizną, lecz wciąż dziarski, z szelmowskim łypem w oku. Tłum ludzi. Jedni ubrani odświętnie, inni zwyczajnie. Pomyślałem, że zmienia się ten obyczaj pożegnań. Kiedyś na śmierć szło się jak na zrękowiny, a na pogrzeb jak na wesele. Przemawiało wielu, bo przybyło wielu. Ledwie wytrzymała ulica Sienkiewicza, do