Przez osiemnaście lat zjadł na scenie prawie osiemset jajek i rozdał kilogramy orzeszków. W środę Bronisław Wrocławski wystąpił po raz siedemset osiemdziesiąty trzeci w monodramie Erica Bogosiana "Seks, prochy i rock & roll". Po raz ostatni - na scenie Teatru Jaracza. Widzowie pożegnali tytuł owacją na stojąco.
Nowobogacki cwaniak, bezdomny, homo grillantus w różowym fartuszku, cudem ocalały z wieczora kawalerskiego neandertalczyk, hojnie obdarzony przez naturę ogier, żebrak... Wrocławski po mistrzowsku wchodzi w rozpisane przez Bogosiana role "zagubionych w wielkim mieście" - biednych i bogatych, frustratów i idiotów - zabierając widzów w podróż przez "strach, obłęd, obsesje, pożądanie". Każdy z obiektów tego ludzkiego katalogu staje się w jego interpretacji pełnokrwistą postacią, rozrysowaną na pustej scenie głosem, mimiką i ruchem, ze świetnym wykorzystaniem rekwizytu - grzebyka do przeczesania na boczek, packi do przerzucania karkówki. Niby konwencja jest kabaretowa, ale "Seks" prowokuje do myślenia. Pisarz Tymoteusz Karpowicz, który obejrzał spektakl w Chicago, zacytował w recenzji "Myśli" Pascala: "Jakąż chimerą jest człowiek! Jakąż nowością! Jakim potworem, jakimż chaosem, jaką sprzecznością. Jakim cudem! Osądzając go ze wszystkich stron n