"Kaj Munk: Słowo" w reż. Mariusza Grzegorzeka w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Jacek Sieradzki w Odrze.
W drugiej części "Naszej klasy", tej współczesnej, rozciągniętej od spalenia stodoły nieomal do dziś jest scena, w której Zocha z Jedwabnego, rzucona po wojnie do Ameryki i mozolnie się tam urządzająca, po latach przyjeżdża z krótką wizytą do swego miasteczka. Z księdzem Heńkiem, kolegą z przedwojennej szkółki, idą na cmentarz, na groby polskich kolegów, którzy zginęli w czasie okupacji. "Jak dobrze utrzymane" - cieszy się kobieta. "A, to już moi harcerze" - odpowiada z ciepłym uśmiechem ksiądz. Na spektaklu, który oglądałem podczas jednego z prestiżowych festiwali, sala odpowiedziała na tę kwestię ogłuszającą salwą śmiechu. I burzą oklasków. Niemal taką, a właściwie zupełnie taką, jaką czterdzieści lat temu w kabarecie "Pod Egidą" kwitowano każde słóweczko, w którym można było się dosłuchać aluzji bijącej w czerwonych. Co ich tak rozbawiło? Tekst? Niewinny przecież! Mimo całej nieskrywanej złości Tadeusza Słobodziank