Załóżmy, że nikt z nas nie zetknął się dotąd ze zjawiskiem pt. "Stachura", nie czytał jego książek, nie oglądał, nie tak dawno zresztą, w białostockim teatrze "Mszy wędrującego" z udziałem Anny Chodakowskiej, ani telewizyjnego filmu pt. "Oto" w reżyserii Krzysztofa Bukowskiego, ani programu TV pt. "Poeta jak nikt", ani wreszcie telewizyjnego widowiska nadanego przed samą Wielkanocą w reżyserii Jerzego Satanowskiego.
I przy takim założeniu, a więc bez dodatkowych obciążeń w postaci uciążliwego już nieco, bo natarczywie i ciągle przypominanego mitu, udajmy się do Teatru Dramatycznego im. Al. Węgierki na przedstawienie pt. "Miłość czyli życie, śmierć i zmartwychwstanie zaśpiewane: wypłakane i w niebo wzięte przez Edwarda Stachurę" w reżyserii Jerzego Satanowskiego. Co się wówczas okaże? Na scenie zrazu pozorny nieład. W centrum - "orkiestra", jakieś krzesła. W głębi - partytury, instrumenty muzyczne. A potem? Potem ów nieład wolno przestaje być nieładem. Nie w porządek się jednak przeradza. O nie! Raczej w pewną logikę zdarzeń i splot określonych okoliczności. Pośrodku - żyrandol, rzucający refleksy, które balansują niby w pięciolinii w takt i rytm stachurowych słów. A może to nie żyrandol, tylko kamerton podający tony? Potem, już na zakończenie, w tej głębi zapalają się światła - znicze. Nastrój zaduszkowy. I ona - dziewczyna w c