„Coś poszło nie tak” Henry'ego Williama Lewisa, Jonathana Sayera i Henry'ego Shieldsa w reż. Tomasza Dutkiewicza w Teatrze Norwida w Jeleniej Górze. Pisze Merwan w portaliku24.pl.
W sobotę (29 marca) jeleniogórski Teatr im. Cypriana Kamila Norwida zaprezentował drugą premierę sezonu artystycznego 2024/2025 – „Coś poszło nie tak" Henry'ego Williama Lewisa, Jonathana Sayera i Henry'ego Shieldsa, w reżyserii Tomasza Dutkiewicza. Wypełniona po brzegi widownia, salwy śmiechu, interakcja z publicznością i burza braw, to chyba najlepsza reklama spektaklu.
Dyrektor jeleniogórskiego Teatru im. Norwida Tadeusz Wnuk po raz kolejny postawił na rozrywkę. Tym razem serwuje nam farsę „Coś poszło nie tak" (ang. „The Play That Goes Wrong") w przekładzie Elżbiety Woźniak i reżyserii Tomasza Dutkiewicza, który w jeleniogórskim teatrze swego czasu podjął się realizacji komedii romantycznej „Powiedzmy miłość” (2023). To jest również odpowiedź na zapotrzebowanie części publiczności nauczonej prostego, komercyjnego odbioru, tych widzów, którzy dzwonią do teatru, pytając, na czym można się pośmiać, traktując teatr trochę jak multipleks.
Jak wieść niesie, „Coś poszło nie tak" to wielki przebój, który został uznany za najlepszą komedię na londyńskim West Endzie. Jest to niejako połączenie kryminału Agathy Christie z kabaretem Monty Python. Wszystko w tym przedstawieniu jest tylko absurdalnym wymysłem trzech angielskich aktorów z londyńskiego Mischief Theatre Company, Henry'ego Williama Lewisa, Jonathana Sayera i Henry'ego Shieldsa, wspartym pomysłami reżysera Tomasza Dutkiewicza (także opracowanie muzyczne i kostiumy), który pozostał wierny oryginałowi łącznie z muzyką zespołu znanego z masy chwytliwych przebojów Duran Duran. Zresztą zdaje się, że „Coś poszło nie tak" jest prezentowana na licencji Mischief Worldwide Ltd. w wersji replica, zgodnie z którą, wszystkie elementy inscenizacji, zostaną wiernie odwzorowane wobec pierwowzoru, a także działania marketingowe są prowadzone w zgodzie ze ścisłymi wytycznymi licencjodawcy.
Kółko Teatralne Politechniki w Cornley, świeżo po takich hitach jak „Dwie siostry" czy „Lew i stara szafa", wystawia sztukę kryminalną z lat 20. XX wieku – „Morderstwo w Haversham Manor", całkiem podobną do „Pułapki na myszy” Agathy Christie, która ma odpowiednią liczbę ról dla swoich członków. Na czele obsady stoi Chris Bean (świetny Tadeusz Wnuk), który pełni funkcję reżysera, scenografa, projektanta kostiumów, rekwizytora, kierownika kas biletowych i osoby zajmującej się Public Relations.
W „Coś poszło nie tak" jest sporo tu błyskotliwych dialogów, zabaw słownych, żartów z pracy aktora, rozdartego między chęcią tworzenia prawdziwego teatru. Spektakl daje okazję, by zobaczyć, jak się go czasem topornie buduje. Dosłownie pokazuje on teatr i przedstawienie teatralne z dwu perspektyw na raz. Widzimy więc to, co widzi normalnie publiczność, która sobie przyszła do teatru na kryminalne przedstawienie. A równocześnie uzyskujemy wgląd za kulisy. Daje to efekt niebywale komiczny. Zdaje się, że widzowie polubili farsę od pierwszego wejrzenia. Doskonale się bawią przedstawieniem, które ma dobre tempo, dużo gagów i sprawnych wykonawców.
Nie ma racji aktor Robert Mania, który powiedział przed premierą, że na pewno to jest spektakl, którego nie grano w jeleniogórskim teatrze. Może konkretnie nie ten tytuł, lecz jeśli połączymy farsę „Czego nie widać" Michaela Frayna w reż. Adama Biernackiego (wystawioną w 2016 w Teatrze im. Norwida za dyrekcji Piotra Jędrzejasa) z komedią kryminalną „Pułapka na myszy” Agathy Christie w reż. Marka Siudyma (premiera miała miejsce w 2020), powstanie właśnie coś na kształt „Coś poszło nie tak". Dla porównania – zarówno w „Czego nie widać" jak i w „Coś poszło nie tak" Piotr Konieczyński pojawia się w roli technicznego, oczywiście swoją postać opiera na zupełnie innych środkach wyrazu.
Cały, występujący w spektaklu zespół aktorski w roli amatorskiego zespołu teatralnego zasługuje na słowa uznania. Tym bardziej, że w „Coś poszło nie tak" trzeba najlepiej, jak się umie, pokazać, że się umie grać słabo. Chociaż, może nie wszystkim udało się do końca wybrnąć z podwójnego charakteru ról (z jednej strony grający aktor, z drugiej odgrywana postać), nie jest to jednak ubytek znaczący. Komiczni są wszyscy uczestniczący w zabawie aktorzy: Maria Adamska (w roli roztrzepanej i uroczej kierowniczki sceny Annie Twilloil), Anna Ludwicka–Mania (jako Sandra Wilkinson, która gra uwodzicielską Florence Colleymoore), Jakub Głukowski (bardzo dobrze wypadł jako Max Bennett, który gra zarówno Cecila Havershama, jak i Artura Ogrodnika), Jacek Grondowy (Jonathan Harris, który gra Charlesa Havershama), Piotr Konieczyński (pokazał swoistą perełkę kunsztu aktorskiego jako Trevor Watson, obsługa techniczna, akustyk, oświetleniowiec i inspicjent), Robert Mania (Dennis Tyde, który gra lokaja Perkinsa), Tomasz Marczyński (Robert Grove, który gra Thomasa Colleymoore'a) i Tadeusz Wnuk (Chris Bean, który gra inspektora Cartera). Jeszcze jednym bohaterem spektaklu jest realistyczna, smacznie zakomponowana i, co ważne, funkcjonalna scenografia autorstwa Wojciecha Stefaniaka.
Akcja zakulisowa od pierwszych kwestii nakłada się na akcję farsy, katastrofy przychodzą natychmiast i po paru kwestiach konstrukcja farsy wali się z efektownym trzaskiem. Aktorzy improwizują, niespodzianka goni niespodziankę, gag goni gag, spektakl odrywa się od sceny i żegluje w obłoki humoru absurdalnego. Tu już nie ma ani pół minuty pustej — bez gagu, bez śmiechu. I nie ma nic zdrożnego, że śmiech ów homerycki jest jednocześnie śmiechem pustym, że o nic nie chodzi, że wywołano wesołość mechanicznymi chwytami. Czysta zabawa, beztroski humor — to też wartości teatralne nie do zlekceważenia.