„Mąż i żona” Aleksandra Fredry w reż. Krystyny Jandy w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Anna Wakulik, członkini Komisji Artystycznej VIII Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.
Jeśli chodziło się w najwcześniejszej młodości w glanach, a potem wprawdzie się z nich wyrosło, ale nie weszło w pantofle związku małżeńskiego, w których – starszy wujek mruga porozumiewawczo oczkiem – bywa męcząco, nudno, konwencjonalnie i w ogóle nie tak, jak wydawałoby się, że będzie; jeśli nie zaznało się tych wszystkich prawd o udręce i ekstazie podpisania umowy na życie z drugim człowiekiem – jeśli więc żyło się w dziwacznych konfiguracjach, bo do głowy by człowiekowi nie przyszło, że można drugiego zwodzić, okłamywać i robić mu bolesne psikusy, bo przecież „tak to już jest” – ciężko zachwycić się historią opisaną przez Aleksandra Fredrę. Ciężko wyjść z nią po spektaklu na Marszałkowską i przyłożyć jakoś do własnego życia, do zachwytów nad jakimś panem lub panią, których sednem i treścią nigdy nie było wspólne rozliczenie podatkowe ani pęd do rozmnożenia.
Postawmy sprawę jasno: Mąż i żona nie jest o relacjach, nie jest żadnym Bliżej Marbera, żadnym Kto się boi Virginii Woolf. Mąż i żona jest o tym, żeby w małżeństwie nie jęczeć nad zdradą: bo ona jest i będzie, im wcześniej człowiek się z tym pogodzi, tym lepiej. Koniec morału. Nie jest to sztuka psychologiczna o ludziach, lecz gruba komedia o typach, tak rozmoszczonych w swoich płciowych rolach, że wywołujących dreszcze przerażenia u osób doktoranckich na gender studies. Hrabia Wacław zdradza żonę Elwirę z pokojówką Justysią, Elwira zdradza Wacława z jego przyjacielem Alfredem, Alfredowi zaś nie wystarcza mężatka – chce jeszcze pokojówki. Rzekłoby się: grubo!
Dlaczego więc historia ta zachwyca, skoro nie zachwyca?
Ponieważ aktorzy, ponieważ język. Siedziałam wśród widowni w średnim wieku, szepczącej co rusz „to on?”, „to ta od tego aktora, jak mu tam?”, „to córka tej, no, no tej!” i czułam się, jakby ten kwartet świetlistych gwiazd telewizji i filmu mówił wprost do mnie, jakby sączył mi do ucha gorącą czekoladę i czekał, aż zachwycę się i tymi słowami – to rymującymi się, to przyspieszającymi, to spowalniającymi – i tym, jak oni to robią, jak opletli się to wierszem, to puentą, to ripostą. Jak ani przez chwilę nie przestają biec tego maratonu podawania słów za pomocą własnego ciała i głosu, jak czujni na siebie nie mylą się, nie snują, nie tracą kontroli na tym przecież doskonale w swojej konwencji rozpisanym pomyśle na teatr.
Cała obsada akustycznie rozsadza salkę Teatru Polonia – jeśli ktoś twierdzi, że bez mikroportu się nie da, niech idzie na korepetycje do królowej pracy z aktorem, Krystyny Jandy. Może też iść na szkolenie z tego, jak zrobić scenografię, o którą nikt się nie potyka, która nie przeszkadza, tylko obsługuje – dwa krzesła, stolik i zwiewne przepierzenia są proste, nie mają zadania dekorować ani uczestniczyć, ot, są, żeby aktorom, na których wszystko polega, było na scenie dobrze. To, jak cała czwórka głównych bohaterów opanowała mówienie wierszem, jest dziś bez mała popisem – zwłaszcza Małgorzaty Kożuchowskiej i Marcina Hycnara, zaskakująco osadzonego w sobie, ironicznego, pewnego siebie, bawiącego się rolą, dorosłego. Marcin Hycnar bryluje, choć momentami trochę szarżuje – jakby chciał być prześmieszny, zamiast tylko śmieszny, ale może tak musi: jest aktorem, który chyba skumulował w sobie energię i głód grania z co najmniej kilku sezonów, czekał, aż ktoś da mu szansę wyżyć się na scenie – i tu tę szansę dostał.
Zachwyt wzbudza Maria Dębska – która naprawdę rozumie to, co mówi, nie tracąc rytmu, nie traci sensów, bawi się słowem, sytuacją, reaguje na partnerów, nie przesadza, a śmieszność jej postaci buduje się dzięki temu jakby sama. Jest i nie potrzebuje podkreślać, że jest, walczyć o uwagę, rozpychać się łokciami. Nie mam na to innego określenia niż lekkość, jej Justysia jest sprytna, świadoma swojej władzy nad mężczyznami, wie, że może wykorzystać sytuację i to robi, a wciąż ją lubimy, nie staje się ani przez chwilę wulgarna czy kucharowata. Nie wiem, czy w skali jej kariery to wielka rola, ale na pewno coś, co powinno tę aktorkę pociągnąć wyżej, popchnąć dalej w teatrze – poza tym, że kamera ją lubi, lubi ją też scena. Oby przerodziło się to lubienie w coś więcej.
Taki może jest przepis na sukces: jedna Krystyna Janda (która dobrze wie, co robi), jedna Dorota Roqeplo (która uszyje takie sukienki, że spędzicie noc w Internecie, szukając ich możliwych do kupienia odpowiedników), dwóch Hycnarów – ten, który zmężniał, czyli Marcin, i jeszcze trochę niepewny swoich umiejętności, próbujący jakby na siłę przekonać, że nie jest gorszy, Jędrzej (nie jest! Może się spokojnie wyluzować), jedna magnetyzująca Maria Dębska, jedna Małgorzata Kożuchowska, jeden Aleksander Fredro, z którym może dziś byście się nie dogadali, ale talentu do zapisu słów i sytuacji mu nie odmówicie. Troszkę, tylko troszkę zapłaczecie, że ta historyjka nic a nic was nie podrapała, nic nie podrażniła, nic nie odkryła, niczego nie zaburzyła – ale zaraz potem będziecie zadowoleni, bo nie zawsze musi boleć.