EN

2.03.2021, 08:45 Wersja do druku

Z kamerą wśród zwierząt

"M.G." Pawła Demirskiego w reż. Moniki Strzępki w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Grzegorz Kondrasiuk w tygodniku Do Rzeczy.

fot. Magda Hueckel

Jak bardzo trzeba stracić słuch społeczny i ostrość widzenia rzeczywistości, by pozwolić sobie na takie karkołomne konstrukcje jak Demirski i Strzępka?

Najodważniejszy polski teatr krytyczny - niepoprawny i bezczelny: taką markę wyrobił sobie w ciągu ostatnich 15 lat dramaturgiczno-reżyserski duet Paweł Demirski-Monika Strzępka. Jego najnowsze dzieło to spektakl „M.G.", który opowiada o przygodach postaci wzorowanej na Magdzie Gessler. Po wypadku służbowego auta pojawia się ona, niczym apostoł, w pewnym miasteczku. Jest adorowana przez miejscowych, udziela rad na temat dobrego życia, wygłasza protekcjonalne uwagi o wiecznie niezadowolonych i niedojrzałych mieszkańcach „tego kraju", no i miażdży swoimi tyradami chciwych prowincjonalnych restauratorów, ujmując się za ich wyzyskiwanymi pracownikami.

Jak bardzo trzeba utracić słuch społeczny i stracić ostrość widzenia rzeczywistości, by pozwolić sobie na takie karkołomne konstrukcje myślowe, i to w szczycie kryzysu pandemicznego, którego branża restauracyjna jest ewidentną ofiarą? Zdaje się, że czegoś tutaj Strzępka z Demirskim, artyści lewicowi i ponoć wnikliwie przyglądający się Polsce, nie zauważyli. Na przykład faktu, że telewizyjny hit restauracyjny jest częścią dużej, modelowej maszyny do zarabiania pieniędzy. Albo tego, że celebryckie pielgrzymki po krajowej gastronomii powiązane są z wciskaniem restauratorom własnej franczyzy która, umówmy się, nie jest najszczęśliwszym ze społecznego punktu widzenia modelem zatrudniania pracowników. Nie mówiąc już o TVN-owskim absolutyzowaniu konsumpcji, proponowaniu podrobionego świata, w którym ciekawi, fajni, godni zainteresowania są jedynie ci, który mają pieniądze. Tak więc po „M.G." czekam na następne, trafiające w sedno sprawy, pouczające produkcje Strzępki i Demirskiego. Gwiazdy tej telewizji mogłyby w nim odbywać odyseje po przypadkowych, położonych w pewnym oddaleniu od siedziby TVN dyskotekach, fitness dubach, salonach piękności, no i domach prywatnych, pochylając się z troską nad problemami zwyczajnych ludzi...

fot. Magda Hueckel

Ale miało być o teatrze. Spektakl jest nierówny, z trzech i pół godziny dałoby się wykroić może ze trzy kwadranse trzymającego uwagę widowni teatru o czymkolwiek. Owszem, w centrum sceny śmieszy, tumani, przestrasza Eliza Borowska - ze swoją udaną, zabawną parodią oryginału. Owszem, lecą tu gag za gagiem, a sceny są gładko zmontowane i wysmakowane wizualnie za przyczyną scenografii Arka Ślesińskiego z filmowaną i pokazywaną na ruchomych ekranach makietą miasteczka. Owszem, spektakl jest brawurowo zagrany - a właściwie, jak to bywa u Strzępki - nieustannie przeszarżowywany przez trzymającą równy poziom ekipę Teatru Polskiego wraz z aktorami wędrującymi od lat z parą realizatorów (m.in. Barszczewska, Trzepiecińska, Nieradkiewicz, Ojrzyńska, Tomaszewski, Schejbal, Kwiatkowski). A jednak te sceny i gagi składają się w ciężkie kwadranse i półgodziny, przegadane, o wysokim stopniu odklejenia od rzeczywistości, z nadmiarem dygresji, tonące w powodzi lepszych i gorszych bon motów przeplatanych mikroanalizami społecznymi. Kiedy Demirski zaczyna filozofować, staje się nieczytelny i niezrozumiały, bo zatyka go chęć wypowiedzenia wszystkiego naraz, a ponosi nadmiar obrzydzenia i frustracji.

Twórcy mówią o swoim rozczarowaniu Polską po transformacji, chcą być głosem pokolenia 40-latków, któremu nie dano szansy na urządzenie Polski solidarnej i sprawiedliwej. Tym razem zabrakło głównego paliwa dla tego ostrego, bezczelnego pomysłu na teatr: wyraźnego przeciwnika i tematu. Wtedy ta maszynka działa i wzbudza reakcje widowni, pokazując rzeczywiste problemy, tak jak w kapitalnej, groteskowej scenie porannej wizyty M.G. w lokalu, z komicznymi staraniami kelnerki i kucharza, rytualną kompromitacją restauratorów i równie rytualną awanturką połączoną z tłuczeniem talerzy. Albo wtedy, gdy pada kilka słów prawdy o pustym życiu asystentki M.G., dziewczyny, która kiedyś wyjechała z miasteczka. Cóż z tego, kiedy przez większość czasu pokazuje się nam prowincję głównie ulepioną ze stereotypów. Ten karykaturalny świat zaludniają postaci dwuwymiarowe, równie pogłębione jak wizerunek medialny pani Gessler. Jest to miejsce, gdzie mieszkają skompromitowane lokalne elity - ksiądz, nauczyciel, burmistrz, no i zwykli obywatele - co do jednego mordercy, gwałciciele, ludzie psychicznie chorzy, chodzący na czworakach i szczekający - lub w najlepszym przypadku niedojrzali, odklejeni od rzeczywistości, snujący dziwne rojenia, marzący o wyjeździe, karierze, o byciu kimś innym. Finał pokazuje, że miasteczko (a więc „ten kraj") to miejsce upiorne, mokradło, w którym ukrywa się trupy, rządzone przez seryjnego mordercę.

W tej sytuacji, według Strzępki i Demirskiego, recepta może być tylko jedna: spalenie pobliskiego kościoła. Ulgę nam wszystkim, cierpiącym na wieczny niedosyt, niedowartościowanym, utytłanym i zwierzęcym Polakom (a zwłaszcza Polkom), przynieść może dopiero ogień. Finał - zapewne doklejony w ostatniej chwili, sprzeczny przecież z wymową całości spektaklu - ukazuje wielki, filmowy, efektowny obraz palącej się makiety kościoła, pokazany na tle dwóch posągowych postaci kobiecych. I w tym momencie, siedząc oniemiały podczas owacji na stojąco, ostatecznie pojmuję, że skończył się i w teatrze, i w Polsce czas metafor.

Tytuł oryginalny

Z kamerą wśród zwierząt

Źródło:

„Do Rzeczy” nr 9