„The Strings, czyli sex, drugs i disco” Macieja Kowalewskiego w reż. autora w Scenie Relax w Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
Starzy znajomi z jednego podwórka przypadkiem spotykają się pod trzepakiem. Jednego właśnie opuściła żona, drugiego wyrzucili z zespołu, a trzeci akurat zakupił flaszkę. W obliczu problemów otaczającego świata postanawiają podbić tenże swoją muzyczno-taneczną twórczością pod szyldem „The Strings”. Ponieważ najprostszym wykonawczo wydaje im się gatunek discopolo, idą w tym kierunku…
Spektakl w zasadzie nie ma jakiejś sensownej kanwy dramaturgicznej, składa się z żartów, wygłupów, wzajemnego dogadywania się lub komentowania tego, co wokół się dzieje. Towarzyszy temu dość spora dawka spożywanego alkoholu, a efektem zaskakujących wydarzeń staje się wynagrodzenie za koncerty w postaci pokaźnej ilości kokainy. Ogląda się to wszystko całkiem nieźle. Czasami nawet można odnieść wrażenie, że są tam poruszane problemy natury egzystencjonalnej, ale i tak w końcu sprowadza się to do wychylenia kolejnej „małpki” czy telefonu od mamusi. Decydującym elementem towarzyszącym całej tej zabawie jest tu ulubiona muzyka narodowa: discopolo (a przez chwilę nawet sacropolo) – w zasadzie właśnie ona jest swoistym samograjem i esencją tej zaskakującej estetyką i konwencją, scenicznej produkcji.
„Załóż wrotki. Rollercoaster”, „Ogól się dziewczyno”, „Wsadź mi”, „Przez Ciebie zaspałem Halino” to utwory raczej nieszczególnie ambitne, choć trzeba przyznać, że tekstowo zaskakują pozytywnie, a to zasługa charyzmatycznego lidera zespołu, Ernesta (Wojciech Brzeziński), który prócz śpiewu zajmuje się właśnie pisaniem tekstów. Muzycznie jest dość koślawo, ale dzięki talentowi Emanuela (Piotr Borowski) utwory utrzymane w modnej i popularnej konwencji piosenki ludycznej czy wręcz narodowej wpadają bezboleśnie w ucho. Jest charakterystyczne umpaumpa, są klawisze i chórki, jest udawany saksofon, no i mocno eksponowane taneczne prezentacje choreograficzne, w których aktorzy wykazują spore umiejętności, w każdym razie widać, że mocno się w tej materii starają. Przejmująco i wręcz czarująco wypada pełna pląsu etiuda „Czarny Łabędź” w interpretacji Bartosza Żukowskiego, czy tandetne, wzruszające „Tango z Dolores” w wykonaniu adepta amsterdamskiej szkoły tańca Lerua (Krzysztof Wieszczek) – to głównie te momenty pozwalają zaliczyć spektakl do tanecznie całkiem udanych.
Najważniejszą postacią tego widowiska jest Kotlet (Michał Koterski), który spina całą produkcję komediowo. Jego komentarze, podsumowania i „rozwiązania” trudnych sytuacji pokazują, jak radzić sobie z prawdziwymi kłopotami. Zaskakuje i to, że Koterski również tanecznie i wokalnie daje radę.
Generalnie talenty muzyczne, wysiłek taneczny i cudowne piosenki pozwalają grupie „The Strings” na podbicie świata – tu przepiękna aluzja do autentycznego, czołowego wykonawcy tego gatunku, zespołu BayerFull i jego chińskiej kariery.
Troszkę zabrakło mi puenty, jakiegoś konkretnego wyjaśnienia celowości tego przedsięwzięcia, ale może tylko się czepiam, albowiem nigdy nie byłem i do dzisiaj nie jestem miłośnikiem tego gatunku muzyki. Niewykluczone, że te dwie godziny „łomotu” będę musiał odchorować, aplikując lekarstwa w postaci Rachmaninowa czy Slayera. Ostatecznie jednak proponuję – idźcie, bawcie się i dajcie znać, czy też włączyliście latarkę w telefonie w finałowym numerze?