EN

14.10.2024, 11:47 Wersja do druku

W krainie czeskich wariatów. Udane „Opowieści o zwyczajnym szaleństwie” w Teatrze Ochoty

„Opowieści o zwyczajnym szaleństwie” Petra Zelenki w reż. Karoliny Kowalczyk w Teatrze Ochoty w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.

fot. Artur Wesołowski

Ta wersja odjechanej sztuki Petra Zelenki to właściwie kameralna opowieść rodzinna. Ale pozostaje wrażenie inteligentnego, precyzyjnego, świetnie operującego emocjami teatru.

Wiedziałem, że z bohaterami „Opowieści o zwyczajnym szaleństwie” Petra Zelenki spotkam się nieuchronnie po raz kolejny. Wiosną tego roku ten tekst wystawił Grzegorz Chrapkiewicz ze studentami Akademii Teatralnej. Byłem pod wrażeniem tamtej inscenizacji.

To odjechana opowieść o odjechanych ludziach, a przecież pomimo wszelkich zadziwień drastycznościami dziwactw i wariactw, zwłaszcza w finale zostajemy doprowadzeni do stanu niemal czułości wobec głównych bohaterów, takiej często wyzierającej z czeskiej literatury. I może nawet pojawia się tęsknota za tym aby czułości było więcej w życiu – naszym i cudzym.

Motyle robią Zelenkę

Kiedy kończył się tamten spektakl, wiedziałem już, że za kilka miesięcy z tekstem zmierzy się warszawski Teatr Ochoty. Zawsze opowiadam o nim jako o „prawie niszowym”, a jednak zadziwiająco profesjonalnym, co jest zasługą dyrektora artystycznego Igora Gorzkowskiego.

Oparł on repertuar na kolejnych piątkach tak zwanych motyli, czyli młodych aktorów pozyskiwanych w dorocznych castingach. Ta piątka zagrała już swoje trzy obowiązkowe spektakle. Teraz zrobiła czwarty, ostatni. Każąc nam za każdym razem akceptować rozmaite umowności. Często grają po kilka postaci, no i przekraczają granice wieku swoich bohaterów. Młodzi, a udają starych. Dwójkę z tej ekipy spotkałem na widowni spektaklu Chrapkiewicza.

Petr Zelenka, dobrze znany Polakom, napisał „Opowieści...” jako sztukę w roku 2001. Cztery lata później zrealizował film będący tą samą historią. Tekst sceniczny jest w Polsce popularny. Naliczyłem od roku 2003 aż 14 jego wersji.

We wszystkich produkcjach Zelenki mamy galerię dziwacznych, chciałoby się powiedzieć pokręconych postaci, często nie radzących sobie ze sobą. Chyba najsławniejszy jest tu jego film „Samotni” – o ludziach niekoniecznie złych, którym życie się rozłazi. Podszyte to jest jakimś niepokojem wobec zgiełkliwej nowoczesności, która nie przynosi rozwiązania problemów ani nawet ukojenia. Takie są też „Opowieści o zwyczajnym szaleństwie”.

Są takie w szczególnym stężeniu. Główny bohater Piotr szuka rozwiązania problemu rozstania ze swoją dziewczyną Janą w rytuałach z wykorzystaniem jej włosów. Ma też wrażenie, że prześladuje go jego własny koc. Jego matka szuka ratunku w prasowych wycinkach i pobieraniu krwi. Ojciec popada w odrętwienie przeplatane eksperymentami z piwem i braniem do buzi żarówki. Przyjaciel Piotra Mucha gotów jest współżyć z manekinem. Jana z kolei prowadzi do łóżka kolejnych facetów poznanych dzięki… budce telefonicznej. I tak dalej.

Reżyserka wersji z Ochoty Karolina Kowalczyk pościnała różne wątki i drugoplanowe, kapitalne postaci (one są u Chrapkiewicza). Nie ma szefa Piotra, który jest pedofilem, brak pary która uprawia seks, tylko kiedy się ją obserwuje, czy rzeźbiarki z samobójczymi myślami. Trochę ich wszystkich żałowałem. Czy motywem skrótów była systemowa szczupłość obsady, czy przekonanie, że tak będzie klarowniej? Dość, że dostaliśmy właściwie kameralną opowieść rodzinną. Ale pozostaje wrażenie inteligentnego, precyzyjnego, świetnie operującego emocjami teatru.

fot. Artur Wesołowski

To stężenie szaleństw, fobii, obsesji jest naturalnie literackie. Świat w skali 1:1 aż tak nie wygląda. Na dokładkę od czasu do czasu jedni bohaterowie uznają innych za wariatów. To kolejny tekst Zelenki o samotności pośród innych ludzi. Co trochę dziś niepoprawne politycznie, delikatnie, ale jednak, autor ujmuje się za mężczyznami zagubionymi pośród dominacji kobiet. Choć przecież wcale ich nie oszczędza.

Smutek na twarzach aktorów

Chrapkiewicz kazał to swoim aktorom grać jako zawrotną komedię zmieniającą się co i rusz w groteskę. Kowalczyk jakby zwolniła nieco tempo absurdalnych sytuacji. Choć dostajemy paradoksalne dialogi, a czasem i gagi pośród wzorowo ascetycznych dekoracji Marka Idzikowskiego, smutek pojawia się nawet wcześniej niż w przedstawieniu studenckim. To wspaniałe, że tak młodzi aktorzy, znaleźli właściwe środki wyrazu, aby ten smutek oddać. Jeszcze w finale, kiedy wyszli na scenę wysłuchać zasłużonych oklasków, mieli ten smutek na twarzach. To skądinąd koniec ich przygody z Teatrem Ochoty.

Filip Orliński jako Piotr, który wprawia w ruch ten dziwny świat, jest jakby urodzony do tej roli, kruchy, widowiskowo bezradny, zagubiony, odwracający się do widowni zgarbionymi plecami, Chaplin choć bez wąsika. Nie poznajemy w nim zupełnie gwiazdy polsatowskiego serialu i kampanii reklamowej Plusa. Jest jak gdyby everymanem, choć przecież przeciętnemu człowiekowi takie pomysły i takie przygody raczej się nie przytrafiają. A jednak patrząc na niego zaczynamy się zastanawiać, czy też chwilami nie wariujemy.

Tylko pozornie, bo fizycznie skontrastowany jest z nim Jan Litvinovitch, wysoki i ekspansywny, ale przecież jako Mucha nieporadny jak dziecko, zarażający Piotra swoimi obsesjami. Litvinovitch to może moje największe odkrycie podczas kolejnych spektakli w Ochocie. Rośnie nam, jeśli ten talent nie zostanie zmarnowany, jeszcze trochę nieopierzony, ale kolejny mistrz aktorskich transformacji.

Konrad Żygadło gra dwie postaci, a nawet trzecią epizodyczną. Jak on to robi, że bez jakiejkolwiek charakteryzacji jest naprawdę Ojcem, wyczerpanym, gasnącym, niemal starczym? I że zmienia się momentalnie w Alesza, narzeczonego Jany, normalsa szalejącego pod wpływem okoliczności. Obserwuję aktorstwo Żygadły i nie mogę się oprzeć poczuciu wielkiej nadziei związanej z jego specyficzną fizjonomią i głosem. Jest on, jakby wbrew stereotypowi dotyczącemu młodych aktorów, jedyny, nie do podrobienia.

Agata Łabno to cudowna Matka. Młoda aktorka świetnie wygrywa wszystkie tony nadciągającej starości. Staje się może najbardziej szalona ze wszystkich. Z kolei Martyna Czarnecka to cała galeria postaci: Jana, sprzątaczka Anna oraz Ewa, manekin zmieniony w kobietę. I ona na naszych oczach ewoluuje: od kobiecości ekspansywnej, trywialnej, do szczypty poezji, jaką niesie przypowiastka o uczłowieczeniu manekina. Skąd w nich tyle życiowego doświadczenia, że umieją wygrać tyle różnych niuansów człowieczeństwa?

Trudno się na koniec oprzeć refleksji. To teatr sam dla siebie, bez pokusy nadmiernego moralizowania, nie mówiąc o nieobecności dydaktycznej publicystyki. W moim przekonaniu to stanowi o sile sztuki teatralnej. Takie było, w wykonaniu tej samej ekipy i pod batutą samego Gorzkowskiego, małe arcydziełko: „Życie towarzyskie i uczuciowe” według Leopolda Tyrmanda. Tam nawet pojawiały się wątki historyczno-polityczne, a przecież podjęto je w tonie tak przewrotnym i nieoczywistym, jak tylko to było możliwe. Tu mamy fenomen zanurzenia się w mroki, ale może i światła ludzkiej natury. To udany eksperyment.

Udanym eksperymentem były też cztery spektakle tych motyli. „Fanatycy prawdy” Piotra Ratajczaka, „Życie towarzyskie i uczuciowe” Tyrmanda-Gorzkowskiego, „Siódemka. Szós polskich królowa” według Ziemowita Szczerka w reżyserii Rafała Szumskiego, i na koniec spotkanie z szaleństwem produkowanym przez Petra Zelenkę. Całkiem imponujący dorobek. Ale też pytanie o dalszy los tej aktorskiej piątki. Świecie teatralny, nie możesz ich zgubić!

Tytuł oryginalny

W krainie czeskich wariatów. Udane „Opowieści o zwyczajnym szaleństwie” w Teatrze Ochoty

Źródło:

„Polska Times”

Link do źródła

Autor:

Piotr Zaremba

Data publikacji oryginału:

12.10.2024