EN

30.05.2022, 12:28 Wersja do druku

„To wiem na pewno” w Ateneum – tylko pozornie błaha przypowieść o rodzinie

„To wiem na pewno” Andrew Bovella w reż. Iwony Kempy w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.

fot. Krzysztof Bieliński

Ta sztuka stała się dla mnie ciekawym elementem cywilizacyjnego dyskursu. Już samo to jest sukcesem Teatru Ateneum. A mądrej reżyserii odpowiada mądre aktorstwo.

Komediodramat „To wiem na pewno” został właśnie wystawiony przez warszawski Teatr Ateneum. Nie wróżę sztuce starszego ode mnie o rok Australijczyka Andrew Bovella uznania wśród polskich krytyków. Recenzenci wciąż oczekują od teatru rewolucyjnej formy i przełomowej wymowy. A zawodząc się, popadają w zblazowanie. Przecież „wszystko już widzieli i słyszeli”. Tyle że to błąd – mamy bowiem do czynienia ze świetnym produktem.

O czym to jest?

Ten tekst zostanie zaliczony do poczciwych, standardowych opowieści o życiu rodzinnym, z jego wiecznymi problemami, dylematami i schematami relacji. Prawda, jest do bólu realistyczny, i tak też wystawiony, nawet jeśli w funkcjonalnej dekoracji Joanny Zemanek między kuchnią portretowanej rodziny, a jej ogrodem jest niewidzialna ściana, a kilka scenek, łącznie z projekcjami wideo, pretenduje do rangi metafory, uogólnienia.

Członkom tej rodziny złożonej ze zbliżających się do starości, ale nie całkiem starych rodziców, dwóch dorosłych córek i dwóch dorosłych synów nadano polskie imiona. Chyba też nieco zmieniono realia. W oryginale ma się to dziać w mieście Adelajda w Australii. Tymczasem Róża, najmłodsza latorośl wybiera się z rodzinnego gniazda do Hiszpanii samochodem.

Ja się zgadzam, że historii rodzinnych oglądamy tyle – w teatrze, w kinie, w serialach telewizyjnych – że na pewne motywy zdążyliśmy się znieczulić. Ale „To wiem na pewno” wyróżnia się nie tylko zręcznie napisanymi dialogami, które ani przez moment nie szeleszczą papierem. Najbardziej niezwykła jest nie tylko empatia w stosunku do wszystkich postaci, nie zmieniająca się skądinąd w czułostkowość.

Ten tekst niezwykle syntetycznie i wcale nie ilustracyjnie wykłada nam różnicę, nawet kontrowersję między pokoleniami. Na dodatek umie się zdobyć na sprawiedliwy osąd, nie całkiem zgodny ze współczesnymi schematami, które każą stawiać racje młodych ponad racjami starszych w sposób mechaniczny. Bo przecież „mamy postęp”.

Domem rządzi odrobinę apodyktyczna matka, pielęgniarka Anna dominująca nad mężem Jankiem, przedwcześnie emerytowanym pracownikiem fabryki samochodów. Dzieci porobiły pewne kariery, ale na samym wstępie trzymają się domu. Jest to dom zgrany, solidarny. Kiedy najmłodsza siostra wraca przedwcześnie z wakacji, Anna jest w stanie skrzyknąć wszystkich niemal natychmiast, w przeczuciu, że jej dziecko spotkało coś złego.

A jednak te więzy nie powstrzymają klanu przed stosunkowo szybkim rozpadem. To następuje w ciągu miesięcy, nie lat. Najstarsza córka porzuca męża (z którym ma dwie córki) i wyjeżdża za swoją miłością do Kanady. Jeden z synów oznajmia, że dojrzał do zmiany płci. Drugi zostaje przyłapany na oszustwach i błaga rodziców o pomoc.

Pokolenia: stare kontra nowe

Ten trzeci konflikt jest najbardziej jednoznaczny. Rodzice nie potrafią pojąć, dlaczego awans społeczny potomka pociąga za sobą jego degrengoladę. Ale czy żona ma prawo opuścić męża, który jest dla niej dobry, a co gorsza i swoje dzieci? A czy dla rodziców decyzja syna by stać się kimś innym, nie ma prawa być szokiem?

Twardziej reaguje matka. Porzucenie rodziny to dla niej egoizm. Syn stający się córką to dla niej tragedia (w tej sprawie akurat mąż odczuwa podobnie, ale komentuje łagodniejszymi słowami). Bovell sugeruje, że za postawą matki, która odrzuca tezę o mechanicznym „prawie do szczęścia” stoi jej własne rozgoryczenie. Ona się kiedyś na to nie zdecydowała w imię interesu rodziny, dzieci. Ale też jej racje są w sprawie córki Poli mocne. Co by się stało z nimi, z dziećmi, gdyby kiedyś ona poszła za głosem serca?

Z kolei starcie racji w sprawie tak drażliwej z punktu widzenia politycznej poprawności jak zmiana tożsamości płciowej jest zaskakująco symetryczne. Rozumiemy syna i rozumiemy rodziców. Skądinąd ten wątek wydał mi się dramaturgicznie najsłabszy. Czy naprawdę rodzice i rodzeństwo niczego by w zachowaniu dorosłego już syna i brata nie zauważyli przez lata? Paweł Gasztold-Wierzbicki gra na dokładkę osobnika w stu procentach męskiego, nie kojarzącego się ze zmaganiami wewnątrz własnego ciała. Nie zmienia to faktu, że z punktu widzenia czystego dyskursu pokazane to jest ciekawie.

Tak się składa, że w dwa dni potem oglądałem „Cudzoziemkę” według Marii Kuncewiczowej przygotowaną przez Teatr Polski w Poznaniu. Wypada o tym interesującym spektaklu napisać osobno. Tam problemem jest rodzina można by rzec dysfunkcjonalna, udręczona przez matkę, która jest potworem. Niczego takiego nie ma w „To wiem na pewno”.

Ale w tej scenicznej „Cudzoziemce” jedna z postaci spoza rodziny wykłada swoją filozofię: „Jak coś mi nie odpowiada, po prostu wychodzę”. Nie jest to akurat reprezentant młodego pokolenia, ale to wygląda na ofertę dla młodych. Tak to zresztą przedstawiano w dyskusji po spektaklu. Reżyserka sztuki Bovella Iwona Kempa postawiła tak naprawdę tę samą kwestię, w formie pytania. I wcale nie udzieliła jednoznacznych odpowiedzi. Pokazała zmiany, ale ich nie osądziła.

fot. Krzysztof Bieliński

Stary sposób życia, bez kultu szczęścia za wszelką cenę, też zdaje się mieć swoje atuty. Doceniamy to, kiedy stare małżeństwo po przerzuceniu się raniącymi słowami umie sobie jednak okazywać nadal czułość i przywiązanie.

Finał odwołuje się do poczucia straty. Można by to odebrać nawet jako swoisty emocjonalny szantaż. Co jednak począć, kiedy nawet mężczyźni na widowni mają podczas tego finału łzy w oczach – znam kilka przykładów. Rodzina odradza się pod wpływem straty. Możliwe, że tylko na chwilę, a jednak nie działoby się tak, gdyby ta rodzina nie była kiedyś kochającą się, podtrzymaną kiedyś w trwałości wspólnotą.

Iwona Kempa, reżyserka bardzo sprawna w opowiadaniu o międzyludzkich relacjach, chciała tak to pokazać (wywiad Tadeusza Nyczka z nią w teatralnym programie) i umiała to zrobić. To nieco zaskakujące, bo kojarzyłem ją z feministycznym punktem widzenia. Tu jeśli on się pojawia, to przecież nie jest bezdyskusyjny. To tylko jeden ze sposobów myślenia i dróg wyboru. A to przy dzisiejszych zmianach obyczajowych, ale i przy mocnej ideologizacji debaty na ten temat w Polsce, bardzo wiele.

Aktorstwo empatyczne

Mądrej reżyserii odpowiada mądre aktorstwo. Ten spektakl to popis Agaty Kuleszy jako Anny. Połączenie wzorcowej zwyczajności z charyzmą, to tajemnica jej kolejnych kreacji. Tak jest i tu. Początkowo matka jest postacią na poły komiczną, z jej wiecznym pokrzykiwaniem i wtrącaniem się we wszystko. Potem mamy serię wygrywanych na półtonach, demonstrowanych nieraz samą tylko mową ciała, rozterek, zgryzot, w końcu nawet i rozpaczy.

Jej pełnoprawnym i pełnokrwistym partnerem jest Przemysław Bluszcz, świetnie wcielający się w Janka, mężczyznę wycofanego, nawet nieśmiałego, próbującego łagodzić kanty Anny, choć przy całej swojej życiowej koncyliacyjności umiejącego niekiedy okazać się twardszym niż ona. Oni się tymi reakcjami po trosze wymieniają, w zależności od tego, kogo z członków rodziny dramat dotyczy. Przy okazji zaś, jak Bluszcz to robi, że jego specyficzna fizjonomia aktora mocno charakterystycznego nie przeszkadza mu być atrakcyjnym, interesującym, pociągającym? Znów nasuwa się słowo: charyzma.

Znakomitą kreację tworzy Paulina Gałązka jako najstarsza córka Pola, wielobarwna, pociągająca, a przecież miotająca się od rozpaczania nad samą sobą do młodzieńczego cynizmu. Pola Gałązki, jednej z najświetniejszych aktorek Ateneum, jest obecna także w momentach, kiedy przesuwa się gdzieś w tle. I to ona określa w ostateczności klimat przedstawienia zaśpiewaną pod koniec piosenką. Świetny, bardzo dojrzały popis!

W rolach pozostałych dzieci Kempa obsadziła studentów. Sprawdzili się. Może najbardziej Waleria Gorobets jako Róża, swoista przewodniczka po świecie tej rodziny, dziewczyna taktowna i delikatna. Marek Gasztolda-Wierzbickiego jest z założenia przez większość spektaklu wycofany (zachowuję swoje wątpliwości, czy najtrafniej obsadzony). Z kolei Jan Wieteska lepiej wypada jako wesoły, ekspansywny zakochany w sobie młodzieniec niż w scenie strachu i życiowej kapitulacji. Ale w sumie wszyscy mają dobre, prawdziwe momenty. Wyraźnie lubią swoich bohaterów. Mam wrażenie, że taka była intencja Bovella.

Pozornie błaha rodzinna przypowiastka stała się dla mnie ciekawym elementem cywilizacyjnego dyskursu. Już samo to jest sukcesem Ateneum.

Po przejęciu Teatru Dramatycznego przez Monikę Strzępkę, ta scena ma szansę stać się czołowym ośrodkiem teatru literackiego i tradycyjnego co do formy w stolicy. Pod nową dyrekcją Artura Tyszkiewicza jest to jednak pierwsza premiera od miesięcy. Kłopoty były dziełem pandemii, ale także nieustających remontów i związanych z nimi ograniczeń lokalowych. Mam nadzieję, że to się zmieni. Będę na to czekał jako człowiek, którego Ateneum uczyło gustów teatralnych przez dziesiątki lat.

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Kiedy Teatr Współczesny w Warszawie wystawił „Kuchnię Caroline” Brytyjczyka Torbena Bettsa, a Ateneum „Złych Żydów” amerykańskiego Żyda Joshui Harmona, pisałem, że zazdroszczę niektórym krajom i narodom dramaturgów trzymających tak mocno rękę na pulsie współczesnego im życia społecznego. Marek Modzelewski ze swoim udanym „Wstydem” i zbyt dydaktycznym „Kto chce być Żydem”, to trochę mało. Możliwe zresztą, że dobre teksty są (czasem sam na nie trafiam), a polskie teatry nie umieją z nich korzystać. Przydałby się pod tym względem jakiś przewrót. Nie w kierunku eksperymentów formalnych połączonych z publicystyką. Przydałyby się ciekawe historie.

Tytuł oryginalny

„Wiem na pewno” w Ateneum – tylko pozornie błaha przypowieść o rodzinie

Źródło:

„Polska Times”
Link do źródła

Autor:

Piotr Zaremba

Data publikacji oryginału:

29.05.2022