„Tkocze” Gerharta Hauptmanna w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Marta Fox na swoim blogu.
Nareszcie się doczekałam!
Kiedy oglądałam w Teatrze Telewizji spektakl „1989” (reżyseria Katarzyna Szyngiera), myślałam, czy doczekam takiej brawurowej inscenizacji w naszym teatrze. Kiedy czytałam o „Romeo i Julii” (reżyseria Konrad Dworakowski), wspólnym spektaklu Sceny Polskiej i Czeskiej, Teatru w Czeskim Cieszynie, w koprodukcji z Teatrem im. A. Mickiewicza w Cieszynie, gdzie zwaśnione rody mówią po polsku i czesku, marzyło mi się przedstawienie w koprodukcji Teatru Śląskiego i Teatru Zagłębia, gdzie jedyni by „godali”, a drudzy mówili. Może z tego zrodziłaby się nowa jakość, tragikomedia. W „Tkoczach” (reżyseria Maja Kleczewska) w Teatrze Śląskim mam i brawurę, i dwujęzyczność. W tym przedstawieniu „tkocze” oczywiście „godają”, fabrykant i jego świta – mówią.
Nie porównuję dramatu Gerharta Hauptmanna „Tkacze” z oglądaną wersją sceniczną (dramaturgia i adaptacja Grzegorz Niziołek, przekład Mirosław Syniawa), bo wiadomo, że dzisiaj wielka w tym względzie samowolka, trzeba by osobnej rozprawy, na ile to słuszne i czy nawet adnotacja „na motywach” lub „w oparciu” (tutaj jej nie ma) załatwia sprawę i wybór.
W katowickim spektaklu brak konkretnego miejsca i czasu akcji. Z ulgą przyjmuję tę metaforę. „Tkocze” to rzecz o buncie. W pierwszej scenie tkocze są uniżeni i proszą. O myto, o zapłatę. Proszą uniżenie. Ale kiedy dochodzą do muru, który trzeba zburzyć, by nie wpaść w czarną dziurę, gotowi są do buntu, wściekłej rebelii, by nie powiedzieć, rewolucji, która tych z bruku wprowadzi do pałacu, a pałacowych wyrzuci na bruk, niczym u Żeromskiego w „Przedwiośniu”, w scenach z tego, co działo się w Baku.
Bunt się rodzi z powodu głodu, marnej zapłaty za pracę, z poniżania przez bezwzględnego fabrykanta, manifestującego swoją władzę, ze strachu, że tę głodową pracę się straci za nieposłuszeństwo. Głód przeradza się we wściekłość.
Tkocze nie patrzą na siebie jak na obiekt do zjedzenia, ale już na domowe psy tak właśnie. Wytrwalsi „miamlają” kamienie, jakaś to pociecha. Wydawać by się mogło, że skoro mają za co zdobyć wódkę, to nie jest najgorzej. Rzecz w tym, że wódka kocha nędzę, albo raczej, nędza kocha wódkę, na co przykładów nie trzeba szukać w literaturze.
Scena u pani/matki Baumert, rozgrywająca się w jej mieszkaniu, dowodzi również, że bieda nie zna litości, mimo zawodzenia i teatralnych jęków. To scena zapewne kontrowersyjna i niech taką pozostanie. Scena w piwiarni – tam dopiero frustracja osiąga szczyty! Bardzo mi odpowiadało, że prócz przestrzeni, w której się rozgrywała, kamera pokazywała na ekranie twarze aktorów, którzy akurat w tym momencie grali odwróceni do widowni. Przyznam, po raz pierwszy w teatrze, nie przeszkadzały mi te „nowoczesności”.
Bunt tkoczy wynika z dzikiej desperacji, nie z logicznych przemyśleń. Jest totalnym spontanem bez przywódcy. Takiej żywiołowości gry zespołowej jeszcze w Teatrze Śląskim nie widziałam. Pieśń buntu, ze wspaniałą choreografią Maćko Prusaka, dopełnia tę żywiołowość! Tkocze wówczas tyle mają w sobie siły, jakby chcieli rozwalić nie tylko teatr, ale cały świat.
Bunt w tym przedstawieniu jest zjawiskiem. Dużo w buncie krzyku, bo aktorzy grają na maksymalnych obrotach, czyli na pełnym wk*, by dołączyć do słów oberfabrykanta. Krzyk w teatrze to ostateczny środek ekspresji, o czym wiadomo co najmniej od czasu rozważań Wyspiańskiego, ale w tym spektaklu jest uzasadniony. No bo jak inaczej pokazać wściekłość, bezradność, zagubienie, walkę o przetrwanie? Przecież nawet niewinna kłótnia w domu kończy się podniesionym głosem albo trzaśnięciem drzwiami. Inna jej forma świadczy o wyjątkowych umiejętnościach poskramiania emocji. Dlatego, moim zdaniem, ten spektakl jest pełen wrzasku. Ale i mocy.
Urzekła mnie scenografia (Justyna Łagnowska), 5 różnych przestrzeni, jak 5 aktów u Hauptmanna. W tym pomieszczenie wyjeżdżające z orkiestronu! Jak u Nałkowskiej w „Granicy” pomyślałam, gdzie kolejne piętra świadczyły o tym, jaka „kasta” w niej mieszka.
Czy tkocze walczą o godność?
Bardziej o myto.
Tak. O myto.
Między mytem a godnością można doszukać się związku, ale nie ulegajmy modnym narracjom o „godnym wynagrodzeniu”. Wynagrodzenie powinno być odpowiednie, sprawiedliwe, właściwe. Reszta to nadbudowa. Godne życie to kwestia wartości, nie tylko pieniędzy, skądinąd one pomagają. Bogatemu burakowi, nawet z muchą pod szyją, nic godności nie doda.
„Kaj je moje myto”, wołają tkocze. Nie otrzymują odpowiedniego, więc wszczynają rebelię.
„Kaj je moje myto”, pytają aktorzy Teatru Śląskiego przy okazji premiery, wszczynając tym samym świetną akcję marketingową.
Nie wszystko mi się w tym spektaklu podobało, ale jak na recenzentkę niezależną, być może taką, na której nikomu nie zależy, mogę sobie pozwolić na pokazanie tylko tego, co mi się spodobało, pomijając to, co nie.
Celowo nie wymieniam nazwisk aktorów. Ten spektakl to dla mnie mistrzowski przykład gry zespołowej. I niech tak pozostanie.