EN

13.01.2022, 14:10 Wersja do druku

"Sztuka intonacji" Słobodzianka – wybitny tekst, wielkie aktorstwo

"Sztuka intonacji" Tadeusza Słobodzianka w reż. Anny Wieczur w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w Polska Times.

fot. Krzysztof Bieliński

Czy to jest tylko dyskurs o teatrze? A może o ludzkich marzeniach, złudzeniach, o wolności i jej braku? O tym, że możemy ją utracić na różne sposoby?

Na początek przyznam się do błędu. Przeczytałem wszystkie pięć krótkich utworów dramatycznych Tadeusza Słobodzianka ze zbioru „Kwartety otwockie”, który właśnie się ukazał. To wiązanka opowieści (a może przypowieści) o teatrze – polskim, choć także i rosyjskim.

Uderzyło mnie w nich bogactwo wątków i skojarzeń: anegdotycznych, historycznych, teatrologicznych. Ta powódź erudycji, piszę to bez ironii, wydała mi się jednak z początku trochę pułapką dla mniej wtajemniczonych widzów.

O czym to jest?

A potem przyszło spotkanie z częścią tych tekstów na scenie. I przyznaję się do zauroczenia. To jeden z najlepszych tekstów, jakiego słuchałem w polskim teatrze od lat. I jedna z sugestywniejszych inscenizacji, choć przecież obciążona podejrzeniem o hermetyczność tematyki, elitarność. Ale czy to jest tak naprawdę tylko dyskurs o teatrze? A może o ludzkich marzeniach, złudzeniach, o wolności i jej braku? O tym, że możemy ją utracić, choć twórcy mogą w pierwszej kolejności , na różne sposoby?

Ale po kolei. Teatr Dramatyczny wystawił dwie z tych sztuk. Zaczynamy od pierwszego aktu „Sztuki intonacji, albo historii teatru w dwóch aktach”, potem w drugim akcie dostajemy jednoaktówkę „Powrót Orfeusza albo realność najniższego rzędu w siedmiu scenach”, wreszcie na koniec wracamy do „Sztuki intonacji”. Wszystkie trzy opowiadają o losach Jerzego Grotowskiego, jednego z najsławniejszych (i to w skali światowej) polskich twórców teatralnych.

Na początku jako Uczeń, niemal petent, świeży kandydat do moskiewskiego Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej, nawiedza mieszkanie sławnego rosyjskiego aktora i reżysera nazwanego Mistrzem. Jest rok 1956. Wizyta udaje się średnio, żyjąca z Mistrzem Asystentka traktuje Ucznia źle, a sam Mistrz wprawdzie obdarza go garścią chaotycznych przemyśleń, ale też w końcu spławia.

Grotowski nigdy tej szkoły nie ukończy. Choć przecież uzyska dzięki protekcji Mistrza możliwość leczenia nerek w Turkmenii. A po to przecież zapisał się do PZPR – w tle mamy kapitalne obserwacje dotyczące realiów społeczno-politycznych dawnych epok.

Część druga, czyli „Orfeusz” to właściwie dygresja. Grotowski, nieco już śmielszy, choć i bardziej ekscentryczny, wpasowuje się w polską rzeczywistość artystyczną roku 1959. Decyduje się jego przeprowadzka teatralna do Opola, jego rywalem z przypadku jest tu inna wielka indywidualność tamtego teatru, czyli Tadeusz Kantor.

W części trzeciej, wraca po 20 latach do Moskwy. Spotyka się w tym samym mieszkaniu ze starym i chorym Mistrzem w roku 1976, sam jest już uznaną sławą, poniekąd przyćmiewa tamtego, choć akurat do Związku Sowieckiego jego sztuka nie ma pełnego dostępu. Niewiele nowego się zdarzy, a jednak ich wymiana zdań o tym, po co nam teatr i jaki, jawi się jako fundamentalna.

Mistrz kontra Eksperymentator

Boję się przedstawiać własne wnioski, bo Słobodzianek może widzieć wymowę własnych testów całkiem inaczej. Zwłaszcza, że nie mamy tu prostych morałów, a mnóstwo pytań i wieloznaczności. Na pewno to jest również o rozmaitych zderzeniach sztuki z polityką i władzą.

Mistrz jest kronikarzem i uosobieniem bogactwa rosyjskiego, a właściwie sowieckiego teatru, jego wykłady na jego temat są soczyste i prawdziwe. A przecież prześladują go wyrzuty sumienia z powodu brzydkich sprawek, w jakich uczestniczył. Chwali się orderami i wielopokojowym mieszkaniem, ale przestrzega Ucznia-Grotowskiego: „Niech pan w to nie idzie”. Możliwe, że cena kompromisu, na którego końcu było upragnione uprawianie teatru, okazała się zbyt wielka.

Część środkowa to rozprawka o szukaniu własnego miejsca i i roli przypadku. A finał? Grotowski oznajmia Mistrzowi, że teatr właściwie go nie interesuje, ba teatr umarł. Jego sławny eksperyment we wrocławskim Teatrze Laboratorium odziera aktora z całej teatralnej maszynerii, zachęca do przekraczania kolejnych granic. Co jest na końcu? – Interesuje mnie kościół międzyludzki. Nie aktor, a człowiek – oznajmia.

Słobodzianek na pewno nie odmawia prawa do takich poszukiwań, znajduje też odpowiednie uzasadnienia w biografii eksperymentatora. A jednak… „Techniki ciała są technikami niewolników służących zabawianiu cesarza. A sztuka intonacji pochodzi z Zachodu i jest techniką ludzi wolnych” – mówi, i to jest szczególnie zaskakujące, sowiecki dygnitarz teatralny, czyli Mistrz. Ta „sztuka intonacji” staje się symbolem teatru jak najbardziej teatralnego.

fot. Krzysztof Bieliński

Mistrz do końca spiera się z poglądem, że teatr umarł. „Nienawidzi pan teatru, bo teatr pana kiedyś odrzucił?” – pyta. I wreszcie woła na koniec: „Jerzy, wolni jesteśmy tylko w teatrze”. Następuje zdumiewająca zamiana ról. Sowiecki człowiek, choć i artysta, staje się szermierzem wolności.

Mnie najbardziej zszokowała konfrontacja doświadczeń. Grotowski jest w finale chroniony paradoksalnym kształtem peerelowskiego życia kulturalnego, a potem już własną sławą. Znalazł stosowną niszę zapewniającą mu rozgłos i przywództwo w jakiejś grupie artystów. Nie jest tak, że sięgnął po to bez własnych przekonań, pytanie jednak o bilans.

Mistrz z kolei zrobił coś złego, albo przynajmniej ze złem musiał się godzić. Ale przecież to on, takie ja odnoszę wrażenie, wybrał lepszą część, by użyć biblijnego języka. Recytacjom o eksperymencie przeciwstawia dramatyczną opowieść: o własnym donosie z lat 20. , dokonanym zresztą przez przypadek. I o samobójstwie poetki Mariny Cwietajewej, której nie mógł pomóc. W sterylną debatę o teatrze wdziera się życie, dramat, sprawy naprawdę ostateczne.

To tylko moja interpretacja i nie sądzę aby autor chciał się do niej przychylać. On przecież tylko stawia pytania. Ale dał mi prawo do takiej, a nie inne, mojej własnej odpowiedzi.

Autor i reżyserka – dobry duet

Inscenizacja, cóż… Domyślam się, że szykowano ją pod czujnym okiem dyrektora Słobodzianka, choć przecież pozwolił Annie Wieczur-Bluszcz na drobne cięcia w tekście. A co ważniejsze, ja w poszczególnych rozwiązaniach wyczuwałem także i ducha tej mojej ulubionej reżyserki.

Perfekcyjne umiłowanie szczegółu, żonglowanie dodatkowymi obserwacjami i dygresjami, sporo poczucia humoru – to jej charakterystyczny styl. Humor jest w samym tekście, ale został dodatkowo wyostrzony przez panią reżyser. To chwilami ogląda się prawie jak komedię. Co może niektórych popychać do wniosku, że to pamflet, żart z teatralnych „wariatów”. To byłby wniosek pochopny, choć powiedzmy, że świat teatralnych twórców jest tu, na małej scenie Dramatycznego, prezentowany z jeszcze mniejszym nabożeństwem niż w samych dramatach.

Sam spektakl to manifest teatru par excellence tradycyjnego, choć rozprawia się w nim nieustannie o awangardzie pośród tradycyjnych, funkcjonalnych dekoracji Marty Śniosek-Masacz. I który pozwala jednak porzucać realizm na rzecz groteskowego przerysowania – wszak to Mistrz miał podrzucić kiedyś Bertoldowi Brechtowi „efekt obcości” jako trwały element teatralnych spektakli.

Wielkie role i jakiś bilans

Mamy więc dodane spoza samego tekstu, kapitalne zabiegi. Mistrz tańczy z Uczniem walca z „Maskarady” do muzyki Arama Chaczaturiana (w tekście dramatu do tego nie dochodzi). A zapatrzenie w przestrzeń, wręcz stupor Mistrza, kiedy wspomina „Dybuka” Wachtangowa? A jego tyrada o roli śmiechu zakończona śmiechem własnym?

No właśnie, tego wszystkiego nie byłoby w takim aż natężeniu, gdyby nie wspaniali aktorzy. Adam Ferency jako Mistrz, na przemian fascynujący i odpychający, czaruje dosłownie wszystkim. Na końcu umiejętnością postarzenia się samą tylko techniką aktorską, mimiką. Ten stupor, ten śmiech, ten taniec - do zapamiętania na zawsze. Aktor gra aktora, który nie przestaje grać, nawet kiedy ledwie się rusza. A przecież jest w nim jakaś nie całkiem uchwytna życiowa prawda i nawet wiarygodność.

Może jeszcze bardziej wstrząsa widzem, mną w każdym razie, Łukasz Lewandowski. Jego Uczeń-Jerzyk pojawia się na początku jako ludzki robak, pokorny, ale też dziwnie przyczajony – jakby w oczekiwaniu na własną szansę. Niby widz, niemy świadek, element tła, a przecież jego przesuwające się w lewo i w prawo źrenice czegoś zaciekle wypatrują. Czego?

Kolejne godziny spektaklu przynoszą prostowanie się Jerzyka, choć zarazem zastyganie tej postaci w pozie człowieka pogrążonego w medytacjach i marzeniach. A może jednak twardziej stąpającego po ziemi niż sądzimy? Aktor nie boi się korzystać ze swoich umiejętności komicznych, a przecież nieustannie tę konwencję przekracza.

Obu ról nie zawaham się nazwać wielkimi. Takim aktorom trzeba tylko dać odpowiednie literackie tworzywo. Nie przeszkadza pewna doza umowności. Mistrz jako legendarny wykonawca roli Kalafa z „Turandot” musiał być amantem, trudno tak opisać Ferencego. Z kolei Jerzyk ma w pierwszych dwóch częściach dwadzieścia kilka lat, Lewandowski jest sporo starszy. Ale na tym polega potęga teatru, że o tym zapominamy.

No i świetny drugi plan. Modest Ruciński bawi się także samym imitowaniem postaci Kantora. Ja go jeszcze pamiętam, choć oczywiście sporo starszego, to jest celna obserwacja. Aktor trafia w sedno. Jest zabawny, a przecież dzięki scenicznej charyzmie tym skuteczniej domaga się uznania swoich racji. Choć można się na kanwie tej postaci zastanawiać, czy prawdziwy artysta musi być tak totalnym egotykiem.

Anna Moskal zagrała pogrążoną w alkoholizmie Asystentkę bez jednego fałszywego tonu. To kobieta niby śmieszna, a przecież patetyczna i do bólu dramatyczna w swoich upadkach i załamaniach. Sławomir Grzymkowski jest świetnym Ludwikiem (Flaszenem), archetypem złośliwego, snującego własne gry krytyka teatralnego. Wreszcie Barbara Garstka okazuje się kapitalna w obu swoich rolach: Kelnerki z peerelowskiej knajpy i Pielęgniarki opiekującej się Mistrzem. Przypatrzcie się, jak sprawnie aktorka z czystego fabularnego ozdobnika czyni żywego człowieka (a właściwie dwie osoby).

Tak to jest równo zagrane, że posyłałbym adeptów sztuki aktorskiej, żeby podpatrywali. Ale też tak jest to napisane, że aktorzy mają co grać. Oczywiście nie jest to tekst obliczony na widownię masową. Na szczęście teatr żyje i może sobie pozwolić od czasu do czasu na poważną rozmowę.

Na widowni siedziała Maja Komorowska, dawna aktorka Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego, przywoływana w ostatniej części w rozmowie Mistrza z Jerzym. Podobało jej się. No właśnie, mnie też, jakby obok poważnych różnic dzielących mnie ze Słobodziankiem. Nawet jeśli w kilku miejscach echa tych różnic się odzywały, przyćmił je podziw.

Czy wydał on te sztuki akurat teraz aby jakoś skomentować swój udział w konkursie na szefa Dramatycznego? Aby dodatkowo pokazać, że nie staje do niego z pustymi rękami. Wiemy tyle, że wiosną tego roku będzie się ważył jego los jako dyrektora, a konkurentami są podobno m.in. Monika Strzępka i Michał Zadara (niektórzy wymieniają także Agnieszkę Glińską). Na pewno takie teksty to zarazem swoisty bilans jak i oferta.

Tytuł oryginalny

„Sztuka intonacji” Słobodzianka – wybitny tekst, wielkie aktorstwo

Źródło:

polskatimes.pl
Link do źródła

Autor:

Piotr Zaremba

Data publikacji oryginału:

13.01.2022 10:19