„Szewcy” Stanisława Ignacego Witkiewicza, w reż. Konrada Dworakowskiego w Białostockim Teatrze Lalek. Pisze Grzegorz Janikowski, członek Komisji Artystycznej VIII Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.
Białostocki Teatr Lalek słynie z tego, iż ma w swoim repertuarze poważne spektakle dla dojrzałych widzów. Często są one również atrakcyjne formalnie. I tak też właśnie jest z Szewcami Witkacego w reżyserii Konrada Dworakowskiego.
Szewcy. Naukowa sztuka ze "śpiewkami" w trzech aktach powstała w latach 1927–1934, a opublikowano ją dopiero w 1948 roku. Wszyscy wiemy o profetyzmie i katastrofizmie jej autora, o osobistych doświadczeniach wyniesionych z czasów rewolucji bolszewickiej. Najprościej rzecz ujmując, Witkacy ukazuje w groteskowej, pełnej neologizmów formie korowód politycznych wstrząsów i rewolucji, które prowadzą do upadku cywilizacji i upodlenia człowieka. Pytanie tylko, jak to pokazać na scenie?
Aktorzy w spektaklu Dworakowskiego grają w żywym planie, ale większość z nich traktuje swoje ciała i postaci jako swoiste figury, nadmarionety. W zasadzie każda postać przybiera sceniczną formę – garbaci, mechanicznie i monotonnie poruszający się Czeladnicy (Michał Jarmoszuk i Mateusz Smaczny), upozowana na rozerotyzowaną, filmowo-komiksową Kobietę-Kota Księżna Irina Wsiewołodna Zbereźnicka-Podberezka (Maria Wilczewska), transseksualny prokurator, a następnie „minister na telefon” w czarnym kożuchu, z obrożą na szyi i w pełnym makijażu Robert Scurvy (Błażej Piotrowski), skorzy do bitki w kurtkach typu flyers i glanach Dziarscy Chłopcy z makabrycznymi szczęko-kagańcami na twarzach, czy wreszcie „na czterech łapach” jako foksterier Teruś i ulizany sługus lokaj Fierdusieńko postać zagrana przez Artura Dwulita. Dodajmy, że to ona w finale „zwycięża” – w czarnym garniturze z czerwonym krawatem na szyi wkracza na wypełniony trupami i podeptanymi ideami plac boju jako przedstawiciel i przywódca „Nowego wspaniałego świata” korporacji, rządu globalnego, rządów technokratycznych korporacji?
Jak wspomniałem, aktorzy grają bardzo przekonująco i z talentem utrzymują swoje postaci w przybranej i ukierunkowanej przez reżysera formie. Dzięki temu zabiegowi na plan pierwszy wybija się psychologicznie poprowadzona rola mistrza szewskiego Sajetana Tempe (umiejętnie zagrana przez Adama Zielenieckiego), który jest prowodyrem pierwszej rewolucji w spektaklu i ofiarą trzeciej, ostatniej, która go uśmierci dla „dobra ogółu”. Tak pod koniec spektaklu pojawi się wreszcie lalka – manekin będący kopią Sajetana, którego powieszą i nosić będą na rękach jako „świętego rewolucji”.
Zaletą tego spektaklu jest też scenografia i rekwizyty Mariki Wojciechowskiej. Scena Kameralna BTL-u zamieniona została w szare pudełko szewskiego warsztatu, które jest pełne zaskakujących efektów. Nagle otwierane drzwi, co chwilę odmykane zapadnie (dla butów, trupów i wszystkiego, co rewolucje zmiotły z tego świata) i umieszczony centralnie w tle sceny ekran, na którym jak w telewizyjnych programach informacyjnych co jakiś czas wyświetlany jest obraz z kamery przemysłowej niczym transmisja z pola walki. Są też znaczące sztandary, bo rewolucja musi je mieć, m.in. jeden czerwony z połową polskiego orła bez korony i drugi przypominający nazistowską swastykę w białym polu otoczonym czerwienią. Ale i tu twórcy są aktualni i precyzyjni: to pół swastyki, które przypomina literę „Z” – znak używany przez Rosjan w wojnie z Ukrainą.
To szare pudełko stanie się też np. więzieniem, do którego wsadzono Sajetana i Czeladników, by wybić im marzenia o rewolucji. Skazani na bezczynność sami mechanicznie „podzelowują” nieistniejące buty, bo praca stanowi o sensie ich istnienia. Przez ich więzienie przesuwa się korowód postaci: Scurvy, Dziarscy Chłopcy, Księżna etc. Za każdym razem kuszą i porywają jednego z nich, aby „przekabacić” go na nową wiarę. To ciekawa formalnie scena, która wiele mówi o mechanizmach władzy, ale również o destrukcyjnym uzależnieniu od bycia we wspólnocie, w tak zwanej większości.
Równie udaną jest sekwencja unowocześnienia procesu pracy. Oto w drugiej części przedstawienia kawałek czerwonej materii staje się taśmą produkcyjną, na której transportowane są kolejne pary butów. Postęp i mechanizacja, które jednak nie prowadzą do wyzwolenia szewców, lecz ujawniają nową formę, tym razem kapitalistycznej opresywności. Tych smaczków scenograficzno-rekwizytowych jest zresztą w tym spektaklu dużo więcej.
Jeśli szukać pewnych mankamentów tej inscenizacji – to przyznam, że nie przekonała mnie scena nadejścia Hiperrobociarza (Ewa Żebrowska). Na scenie postaci prawie zamierają. Relacjonują wizję nadejścia swoistego mesjasza klasy robotniczej. W tle słychać odgłosy kroków kogoś nowoczesnego i potężnego. I oto na scenę wchodzi Hiperrobociarz w czarnych spodniach i białej koszuli... Nabudowano atmosferę tej sceny, lecz jej efekt wizualny (także interpretacyjny) niewiele wniósł do spektaklu, a wydaje się, że Witkacy poprzez figurę Hiperrobociarza chciał jednak coś przekazać odbiorcy.
Ważną rolę w przedstawieniu pełni też fonosfera. Już na początku widzowie słyszą odgłosy wybuchów, walki, terkot automatów maszynowych i bombardowań. Te odgłosy będą jeszcze parokrotnie powracać. Następnie muzyka (Piotr Klimek) będzie dopowiadać, komentować akcję. To intrygujący miks stylistyk. Pojawi się romantyczna pieśń Der Zwerg Schuberta, przetworzona rewolucyjna Bandiera Rossa, ludowe przyśpiewki bawarskie (do których „podskakują” Dziarscy Chłopcy), trawestacja Kombinatu Republiki, a w trzecim akcie pojawi się nawet elektro-techno ilustrujące zmechanizowanie świata.
To naprawdę dobry, współczesny spektakl. Może nie odkrywczy interpretacyjnie, ale z pewnością bardzo ciekawy formalnie.