„Państwo/Der Staat” według Platona w reż. Jana Klaty w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Agnieszka Marszałek, członkini X Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej i Europejskiej „Klasyka Żywa”.
Sokratejsko-platońska wizja państwa nie jest ani spójna, ani konsekwentna – w myśleniu Ateńczyka i jego ucznia nigdy nie następuje moment „ostatecznego odkrycia”, ustalenia twardego poglądu, satysfakcjonującej konstatacji, że oto dotarło się w końcu do konkluzji, którą można objawić światu jako obiektywną prawdę, diagnozę. Jak powszechnie wiadomo, jeden z najwybitniejszych filozofów ateńskich okresu demokracji padł ostatecznie ofiarą piewców i gorliwych obrońców tego właśnie ustroju.
Sokrates nie pozostawił po sobie żadnych pism. Jego myślenie rozwijało się w dysputach. Rozmowa oznacza tyle, że ten, który ją inicjuje czy toczy, zderza swoje myślenie z poglądami innych, weryfikując jego nośność i sprawdzalność. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że zamknięcie w samozadowalającym przeświadczeniu o jedynej słuszności własnej racji nie jest ostateczne. W konfrontacji z upływającym czasem i zmieniającymi się okolicznościami nasze przekonania mogą ulec (i ulegają!) modyfikacjom – nawet wtedy, gdy w ogólnych zasadach trwamy przy swoim. Sokratejskie „Wiem, że nic nie wiem” interpretuje się jako wyraz pokory filozofa, który nie rości sobie pretensji do wiedzy ostatecznej, ale wychodząc z założenia, że człowiek – a więc również on sam – dysponuje jedynie cząstkowym poznaniem, cząstkową wiedzą, cząstkowym odczuwaniem, powinien raczej ostrożnie mówić „nic” niż „wszystko”. „Wszystko” należy bowiem do dziedziny Absolutu. Używam tego najogólniejszego określenia, bo sam Sokrates – jeśli wierzyć Platonowi – nie próbował definiować Niepoznawalnego ani zgłębiać jego istoty. Przekonanie o jego istnieniu dobrze wyraża się jednak w znanym obrazie platońskiej jaskini.
Wierny uczeń i wielbiciel swojego mistrza chciał utrwalić Sokratesową filozofię, ale sprawił nam, potomnym, duży kłopot, polegający na niemożności rozstrzygnięcia autorstwa refleksji zawartych w dialogach Platona. Zwłaszcza w zestawieniu ich z relacjami o poglądach Sokratesa, które pozostawili np. Arystofanes czy Ksenofont. Pewne jest jedno: Sokrates istniał naprawdę i swoimi wypowiedziami wywoływał sporo zamieszania u współczesnych, zdobywając sobie tyluż przyjaciół, ilu wrogów. Poruszał umysły, inspirował i uczył myśleć – ale nie wszyscy byli mu za to wdzięczni.
Platon, arystokrata niemogący się pogodzić z faktem, że demokraci ateńscy wytoczyli Sokratesowi proces i zmusili do przyjęcia trucizny, przeciwstawia demokracji (wedle Platona, rządom miernot) ustrój, w którym wyraziste podziały społeczne są warunkiem prawidłowego funkcjonowania politycznego organizmu. Na jego czele mieliby stać najlepsi, a więc oligarchowie. Czy jednak istnieją jakiekolwiek kryteria, w oparciu o które można by wyłonić rzeczywiste elity, niezawisłe od partykularnych interesów, nieuwikłane w układy, nieulegające demoralizacji wynikającej z posiadania władzy? Historia ludzkości dowodzi, że nie istnieją; kolejne ideologie upadają, a w ich miejsce tworzą się nowe, inne, ale równie niedoskonałe. O tym mniej więcej traktuje przedstawienie wyreżyserowane przez Jana Klatę w krakowskim Teatrze im. Słowackiego. Uważna, selektywna lektura „Politei” (w spektaklu wybrzmiewają tylko wybrane fragmenty dialogu, logicznie dopełnione wyimkami z „Obrony Sokratesa”) i konstatacja, że ten tekst, choć należy do odległych czasów i miejsc, stosuje się do nas i dziś, zaowocowały fascynującym spektaklem.
***
Zamykający scenę półkolisty horyzont tworzy tło, na którym wyświetlają się bajecznie kolorowe projekcje (dzieło Natana Berkowicza), najczęściej inspirowane antykiem (rzeźby, fragmenty architektoniczne, pejzaże), ale czasem uciekające w czystą abstrakcję. Gra neonowych, jaskrawych kolorów trwa prawie nieustannie, obrazy przenikają się, palety kolorystyczne uderzają oko, męczą i przyciągają jak narkotyk. „Kosmiczny” motyw koła sugerowany kształtem horyzontu powtarza się też na scenicznej podłodze, wyznaczając orbitę tańca i ruchu aktorów – niezależnie od wielorakiej symboliki, jest w tym chyba także proste nawiązanie do odwiecznych śródziemnomorskich tańców po kole, naśladujących wędrówkę słonecznej tarczy – obraz cyklu dobowego, ale i szerzej, cyklu życia.
Zmienna, jaskrawa wielobarwność pisanej projekcjami scenografii komponuje się dobrze z kostiumami: równie kolorowe, choć bynajmniej nie „antykizujące”, zszyte z pstrych, opalizujących, wzorzystych materiałów, momentami przywodzą na myśl stroje błazeńskie. Jak wiadomo, kostium błazna skrywa często głęboką mądrość. Skoro jednak wszyscy wyglądają podobnie, „wykrycie” mędrca wymaga uważnego słuchania tego, co ma on do powiedzenia.
Płeć uczestników spotkania u Kefalosa została zatarta: choć w platońskich dysputach biorą udział jedynie mężczyźni, to w spektaklu Klaty grają również kobiety. Sokrates w dwu wcieleniach (Dominika Bednarczyk, Karolina Kazoń) nosi rodzaj spódnicy i rozpuszczone blond włosy z przystrzyżoną po kobiecemu grzywką. Podobnie Trazymach (Linda Pöppel) nie łudzi dwuznacznością płci. Wszystkie aktorki ubrane zostały w „kobiece” wersje kostiumów, ale nie odniosłam wrażenia, by ten gest był wywrotowy lub choćby prowokacyjny. Wydaje mi się, że płeć teatralnych Sokratesów i Trazymacha nabiera pewnego znaczenia tylko wtedy, kiedy każda z aktorek wychodzi na pustą scenę, by wypowiedzieć długi monolog. Poza retorycznym popisem, bez siły wyszkolonego trybuna, świadomego, że jest słuchany również dla formy, w jakiej się wypowiada, dla gestu, jaki wykonuje, dla stentorowego głosu.
Co wyczytuję z tak skomponowanego, narzucającego się plastycznie scenicznego obrazu? Tezę, że zmienność, złożoność i różnorodność świata, w jakim żyjemy, odzwierciedla się i nawarstwia w nas samych. Krzykliwość barw zalewających scenę przeczy utartym (i wytartym) wyobrażeniom o spokojnej, dystyngowanej, apollińskiej harmonii antyku. Przywodzi na myśl raczej tę nieposkromioną, dionizyjską, naznaczoną pierwiastkiem szaleństwa wizję Nietzschego. Analogia z kakofoniczną multikulturowością dzisiejszego świata nasuwa się nieuchronnie. Zatem pytania o sprawiedliwość, ład wewnętrzny w ludzkich duszach i najbardziej pożądany model państwa rozważa się w odniesieniu do naszego „tu i teraz”.
Klata, podążając za Platonem (i Sokratesem), nie przedstawia gotowych recept, akcentując element poszukiwania, nie ustanawiania. Z drugiej jednak strony dokonuje wyboru takich wątków „Politei”, które stosują się do rozterek, niepokojów i paradoksów naszej rzeczywistości. Kwestia sprawiedliwości, definicji i sensu tego pojęcia, jest tu podstawowa. Wiemy jednak (nie tylko od greckich filozofów, ale z własnego doświadczenia), że sprawiedliwość traktowana niekonkluzywnie jest terminem czysto teoretycznym, bo wobec podziałów, jakie panują w ludzkiej społeczności, każda grupa (partia, wyznanie, klasa, stan, grupa zawodowa, strona w sporze itp.) rozumie sprawiedliwość na własny sposób, służący jej interesowi. Znajdujemy się oto (w tej i wielu innych sprawach) na polu relatywizmu, tyleż wygodnego, ile niebezpiecznego. Niemożliwość uzgodnienia, na czym polega sprawiedliwy ład w ogólności, stawia ludzi wobec kolejnej niemożliwości, jaką jest wskazanie najlepszego dla wszystkich kształtu ustrojowego. Ponieważ zaś ani Sokrates, ani Platon, ani Klata nie mają co do tego złudzeń, to należy wyprowadzić stąd jedną naukę: niezależnie od tego, pod jakim szyldem władza jest sprawowana, wymaga świadomości, że nie zadowoli się wszystkich, choć do całej danej grupy/społeczności musi się stosować. Tak było zawsze, tak jest i tak będzie, dopóki istnieć będą kultury i cywilizacje, porządkujące świat wedle własnych (po ludzku ograniczonych) wyobrażeń.
Przedstawienie jest trójjęzyczne: ze sceny słyszymy oryginalny starogrecki tekst (aktorów przygotowała Olga Śmiechowicz, teatrolog i grecystka w jednej osobie, która z Klatą owocnie współpracuje nie po raz pierwszy), a także polski i niemiecki. Języki nie działają na tym samym poziomie: o ile polski i niemiecki są funkcją koprodukcji (przedstawienie zostało zrealizowane we współpracy z Nationaltheater Mannheim, a w obsadzie znalazła się Linda Pöppel w roli Trazymacha), o tyle greka odsyła wprost do Platona, któremu reżyser oddaje głos w najbardziej bezpośredni sposób. Zabieg posłużenia się oryginałem, bez pośrednictwa literackiej wersji tłumaczenia, wydaje się więc dobrze uzasadniony. Nie jestem znawczynią klasycznej greki i nie odważyłabym się wyrokować o jakości tego wykonania – wyznam jednak, że znacznie lepiej „leżała” mi w uchu greka (również klasyczna!) podawana na przykład przez artystów „Gardzienic”. Obawiałam się nieco utrudnień percepcyjnych wynikających z faktu, że przez większość wieczoru miałam słuchać symultanicznego tłumaczenia – okazało się jednak, że z sytuacją „podwójnego” odbioru ostatecznie dość łatwo było się oswoić. (Przyzwyczajenia odbiorcze w przedstawieniach obcojęzycznych przetrenowałam nieźle na spektaklach operowych, podczas których tekst libretta w tłumaczeniu wyświetlany jest na ekranie ponad sceną. Tekst wypowiadany, nie śpiewany, jest jednak znacznie gęstszy i bardziej nośny, więc śledzenie polskiego przekładu na ekranie praktycznie uniemożliwiałoby oglądanie przedstawienia. Rozwiązanie przyjęte przez realizatorów wydało mi się w tych warunkach stosunkowo najlepsze.)
Jak wspomniałam, dopełnieniem całości jest fragment „Obrony Sokratesa” – ostatniej mowy skazanego na śmierć filozofa. Nie będziemy świadkami śmierci ciała, ale nieuchronność odejścia zostanie tu wyakcentowana zmianą oprawy plastycznej. Dominika Bednarczyk mówi ten monolog po polsku – to jakby gest zdjęcia maski. Kolorowe światła przechodzą w szarość, na ekranie pojawiają się lecące ptaki, zwiastuny śmierci. Zrywa się burza. Scena powoli się zaciemnia, a sylwetka mówiącej aktorki pogrąża się w gęstniejącym mroku. Ręce opuszczone i złożone razem, jak gdyby spętane powrozem. Jest rozpaczliwie sama na środku scenicznej przestrzeni, otoczona wieńcem zwisających z sufitu, stopniowo wygaszanych reflektorów, które tworzą jakąś opresywną atmosferę. Bednarczyk mówi spokojnie, z godnością, dobitnie, bez cienia patosu. Ostatnie słowa wybrzmiewają już niemal w ciemności. Nie ma w tym obrazie melodramatycznej rozpaczy – jest heroiczna samotność sprawiedliwego. Z nieba spływa katarktyczny deszcz.