EN

13.12.2022, 12:40 Wersja do druku

Sen: koszmar czy lek na kapitalizm. Pierwsza premiera w teatrze Moniki Strzępki

„Mój rok relaksu i odpoczynku” Ottessy Moshfegh w reż. Katarzyny Minkowskiej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.

fot. Monika Stolarska

„Mój rok relaksu i wypoczynku” w Teatrze Dramatycznym jest popisem technicznej sprawności. A jednak zaczął mnie nużyć. Bo ileż można opowiadać o pustce? Ciekawe, co nam ekipa Moniki Strzępki opowie w kolejnych spektaklach.

Pierwszej premierze Teatru Dramatycznego pod rządami Moniki Strzępki nadano rozmach ważnego wydarzenia. Ona sama, w teorii zawieszona jako dyrektor przez mazowieckiego wojewodę, ale mianowana przez Dorotę Kowalkowską, jej koleżankę administrującą teatrem, „doradcą do spraw artystycznych”, witała gości przy wejściu w złocistym stroju. Przyszło sporo ludzi teatru, ale też ludzi lewicy. To było środowiskowe święto.

Tydzień wcześniej opublikowano mój tekst, w którym uznałem, że konkurs, który oddał Strzępce tę scenę, wydzierając go Tadeuszowi Słobodziankowi, był wadliwy. Miasto rządzone przez Platformę Obywatelską oczekiwało w konkursowych dokumentach teatru literackiego zajmującego się również najszerzej pojmowaną klasyką. Strzępka w swoim programie zapowiedziała teatr oparty na doraźnych współczesnych scenariuszach lansujących feminizm, ekologizm i walczący z kapitalizmem. Wygrała osoba, która obiecywała teatr zupełnie inny niż ten, który miał się wyłaniać z reguł konkursu, na dokładkę otwarcie ideologiczny.

Rafał Trzaskowski z kapitalizmem nie walczy, ale wystarczył mu stygmat antyprawicowy. Możliwe, że jego urzędnicy ulegli szantażowi (Strzępka bardzo akcentowała, że przecież jej się teatr należy jako kobiecie). A możliwe, że jest w tym plan polityczny.

Efektowna opowieść o lekomance

Zdania nie zmieniłem, także po pierwszej premierze. Niemniej zamierzam ją ocenić taką samą miarą jak każde inne przedstawienie. Katarzyna Minkowska wyreżyserowała „Mój rok relaksu i wypoczynku”, adaptację poczytnej powieści Amerykanki Ottessy Moshfegh z roku 2018. W teorii mamy więc do czynienia z literaturą. Trudno mi oceniać, na ile dostaliśmy wierne oddanie treści książki i myśli autorki. Może to przeczytam.

Niewątpliwie do tego pierwszego przedstawienia zaproszono inscenizatorkę technicznie biegłą. Jej „Cudzoziemka” z poznańskiego Teatru Polskiego była spektaklem efektownym i intrygującym, nawet jeśli dla mnie pękniętym – z powodu mechanicznego przeniesienia tekstu Marii Kuncewiczowej we współczesne czasy.

Tu dostajemy opowieść o dziewczynie z Nowego Jorku, która mając kłopoty ze snem, uzależnia się od leków. Zarazem sen wydaje jej się stanem błogosławionym. Rzecz cała zaczyna się od podjęcia eksperymentu artystycznego. Galeria, w której bohaterka kiedyś pracowała, zamierza uczynić z jej snu przez wiele miesięcy (jak rozumiem, jednak z przerwami) swoisty spektakl, film. Potem ona sama opowiada twórcy o dźwięcznym pseudonimie Ping Xi o swoim wcześniejszym życiu. Na koniec wracamy do eksperymentu. Rzecz cała kończy się w roku 2001, katastrofą samolotu uderzającego w World Trade Center.

Opowieść jest spójna i początkowo dla mnie wciągająca. Realizowana w konwencji niby dokumentu, bohaterce towarzyszy cały czas kamerzysta. Sceny nakładają się na siebie, bohaterowie współczesnych perypetii dziewczyny mijają się z jej zmarłymi rodzicami. Ale choć wszystko bardziej jest przedstawiane niż oddawane z pełnym realizmem, choć lekomańskie doświadczenia pokazywane są umownie, bez naturalistycznych drastyczności, dostajemy zdawkowe, ale zgrabne charakterystyki postaci. W śledzeniu akcji pomaga równoległe wyświetlanie jej w postaci filmu ponad sceną. Pożyteczne szczególnie wtedy, kiedy rzecz dzieje się na kilku planach równocześnie.

Pierwszy akt zrobił na mnie spore wrażenie, choć cały czas zadawałem sobie pytanie: o czym to tak naprawdę jej. Co nam Minkowska i pani Ottessa Moshfegh, córka Chorwatki i irańskiego Żyda, więc typowy produkt wielokulturowej Ameryki, chce powiedzieć. Drapieżnie funkcjonalne dekoracje Łukasza Mleczaka i samej reżyserki, zręcznie organizowały sceniczną przestrzeń. To przestrzeń małego kosmosu osoby uzależnionej i nieszczęśliwej.

Ten akt kończył się znakomitą sceną baletową, w której wszystkie postaci z jej życia, zmarłe i żyjące, osaczają ją niczym w finale „Ośmiu i pół” Felliniego. Tyle, że tamta sławna scena jest w sumie pogodna, optymistyczna. Tu mamy do czynienia z koszmarem. Znakomicie aranżowanym bardzo gęstą, sugestywną muzyką Wojciecha Frycza, syna sławnego aktora.

O czym to jest?

Akt drugi mniej mnie porwał. Zaczęliśmy grzęznąć w opowieści quasi-rodzinnej, dotyczącej zarówno familii narratorki jak i jej przyjaciółki Revy. Ta opowieść miała dobre, zaciekawiające momenty, ale jawiła mi się jako nazbyt standardowa. Mam wrażenie, że ćwiczyliśmy te sytuacje po wiele razy. Pointa wydała mi się zgrabna, ale chyba czekaliśmy, ja przynajmniej czekałem, na coś więcej. Zarazem ta pointa jest dla mnie źródłem zasadniczej wątpliwości. Wracam do pytania: o czym to tak naprawdę jest?

W programie teatralnym, który dostaliśmy w postaci ulotki w pudełeczku, czytam wywody Joanny Bednarek, z których ma wynikać, że bezproduktywność, więc także sen, to swoista odtrutka na bezduszność systemu kapitalistycznego. Przykro mi, ale jeśli taka jest idea pani Moshfegh, to spektakl zdaje się opowiadać trochę o czymś innym. W każdym razie jego znacząca większość.

Kiedy patrzyłem na aktorkę Izabellę Dudziak zamawiającą kolejne leki u podejrzanej lekarki, doktor Tuttle, miałem poczucie, to słowo już padło, gęstego koszmaru. Sen wydawał mi się nie wybawieniem, a pułapką. Nasuwały mi starsze, bardziej realistyczne opowieści o uzależnieniu od leków, choćby film „Requiem dla snu” Darrena Aronofsky’ego, dziejący się zresztą mniej więcej w tym samym czasie.

W końcówce pojawia się i owszem apoteoza snu. Szefowa galerii Natasha wygłasza przemówienie, z którego wynika, że spanie to ocalenie dla nadproduktywnego kapitalistycznego społeczeństwa. Czym dłużej będziemy spać, tym bardziej zaoszczędzimy nasz potencjał. To kojarzy mi się mniej nawet z rokiem 2001, bardziej ze współczesnością, gdzie na różne sposoby szuka się ratunku, wybawienia od nadproduktywności. Na tym polega współczesny ekologizm.

Tyle, że przykro mi, ale w spektaklu jest to pokazane w aurze parodii. Widownia wywody Natashy wita śmiechem. Zwłaszcza, że ona sama została pokazana wcześniej jako osoba antypatyczna, manipulująca rzeczywistością. Także sam eksperyment Ping Xiego nie budzi respektu. To facet, który, nawet jeśli ma ludzkie odruchy wobec narratorki, robił wcześniej wystawy z wypchanymi psami jako bohaterami.

Czytam w programie, że ta dziewczyna dostała szansę na wyciszenie się i znalezienie sensu życia. Ale co właściwie ma dowodzić, że go znalazła? To, że w finale karmi wiewiórki i zdobywa się na kilka ciepłych słów o przyjaciółce? Może pani Ottessa coś więcej o tym napisała. Tu mamy trzy i pół godziny dziania się, a jednak ja tego nie wyłowiłem.

Bohaterka na dokładkę jest od początku osobą niezbyt sympatyczną, nastawioną wyłącznie na siebie, nawet jeśli to swoje JA wyraża w sposób ekscentryczny i autodestrukcyjny. Jako przewodniczka w wyborze właściwych dróg życiowych sprawdza się średnio.

Oglądając jej perypetie, przypomniałem sobie znakomity spektakl Anny Wieczur w warszawskiej Akademii Teatralnej „Ludzie, miejsca i rzeczy” Brytyjczyka Duncana Macmillana. Tam dostawaliśmy opis perypetii aktorki uzależnionej od narkotyków. U punktu wyjścia mieliśmy podobny dylemat kobiety próbującej się nie oglądać na innych. Jednak pobyt w szpitalu był dla aktorki ze sztuki Macmillana lekcją. To była lekcja wspólnotowości. Oparcie, jakie dali jej inni pacjenci, dawało przynajmniej mglistą perspektywę stanięcia na nogi.

fot. Monika Stolarska

Niczego takiego nie widzimy u Ottessy Moshfegh, a w każdym razie w teatralnej adaptacji jej prozy. Bohaterka pozostaje zamknięta w swoim mieszkaniu, oddzielona od świata. Jej kontakty z nielubianą przez nią tak naprawdę, jedyną przyjaciółką Revą czy z kochankiem Trevorem nie są żadną receptą na pustkę, która ją otacza, ale też pochodzi z jej wnętrza. Wrażenie tej pustki jest dojmujące, wzmacniane językiem. To są jakieś strzępy zdań, informacji o życiu codziennym czy o oglądanych filmach, do niczego nie zmierzające i niczemu nie służące. Może są one do pewnego stopnia esencją naszej cywilizacji, masowej kultury?

Te archetypy znamy

Nie domagam się morałów na siłę. Tyle że opowieść o pustce, która bierze się właściwie znikąd, efektowna przez dłuższą chwilę, zaczyna męczyć. Nie znalazłem tu zapowiadanych diagnoz na temat szukania nowego otwarcia. Ale też zaczynam zadawać sobie pytanie, czym tak naprawdę jest świat, który oglądamy. I po co go oglądać? Przy całej zwodniczej sprawności teatralnej maszynerii.

Szukałem w tekście zaliczanym do „literatury kobiecej” klucza feministycznego. Prawda, Trevor jest groteskowym, egoistycznym bubkiem z Wall Street, który używa bohaterki do zaspokajania wyłącznie seksualnych potrzeb. Ale też ona, choć kilka razy deklaruje miłość do niego, zdaje się nie oczekiwać niczego więcej. Już może bardziej jednoznaczna jest opowieść o romansie jej przyjaciółki Revy z żonatym szefem Kenem. Tyle że nie miałem w wersji scenicznej wrażenia jakiejś szczególnej sympatii do w teorii „pokrzywdzonych” dziewczyn.

W przypadku głównej bohaterki większą rolę niż uzależnienie od potrzeb facetów odgrywa ślad toksycznej relacji z rodzicami nie umiejącymi jej okazać miłości. To skądinąd jeden z najbardziej wyeksploatowanych archetypów literatury. On się pojawiał także w „Ludziach, miejscach i rzeczach”, choć z nieco innym wektorem końcowym.

Zwłaszcza zalkoholizowana matka, do której bohaterka nie chce, ale może się upodobnić, ciąży nad nią, jest nieustannie obecna, uczestniczy w jej obecnym życiu. Ale poza tą dość stereotypową traumą nie dostajemy za wielu sygnałów dotyczących sensu tego, co spotyka wyzwoloną od relacji z ludźmi lekomankę.

Solidna robota, ale...

Jest to wszystko zwłaszcza w pierwszej części, jak już napisałem, sprawnie poprowadzone jako sceniczna historia. Jest też dobrze zagrane. Dwie główne bohaterki to aktorki z zewnątrz: Izabella Dudziak i Monika Frajczyk. Sprawnie odrobiły aktorską lekcję. Nawet jeśli doznawałem chwilami wrażenia pewnej monotonii, ona jest wpisana w ten scenariusz. O pustce przedstawianej jako normalność trudno opowiadać w sposób barwny.

Mamy całą galerię postaci drugoplanowych. Show kradnie trochę temu gronu Anna Kłos jako oszalała lekarka od leków nasennych, doktor Tuttle. Przy czym to także dzieło samego scenariusza. Skomplikowane, chwilami szokujące wywody eksperymentującej z lekami psychiatry początkowo zwalają z nóg. I są przykładem sprawnie napisanego dialogu. Ale też aktorka dobrze korzysta z szansy, jaką jej te dziwaczne sceny dają.

Bardzo dobra, jak zwykle, jest Katarzyna Herman jako na wpół surrealna w swoich alkoholowych odlotach matka czy Mariusz Drężek jako otępiały ojciec. Zapamiętamy Marcina Wojciechowskiego jako zastygłego w japiszońskich rytuałach, a równocześnie kiczowatego w artystycznych uniesieniach Trevora, Konrada Szymańskiego jako artystę Ping Xiego, mieszaninę freaka i cynika, czy Agatę Różycką jako upiorną w swoim perfekcjonizmie Natashę. Jest nawet miejsce na świetne etiudki weteranek tego teatru: Małgorzaty Niemirskiej i Małgorzaty Rożniatowskiej. W tym sensie to solidna teatralna robota. Skądinąd część aktorów gra po kilka postaci.

Coś w tym spektaklu znalazło się także i dla mnie. I zarazem czegoś ważnego mi tu brakło. Czegoś, co uzasadniałoby zajęcie się tematem. Sprzeczność między tym, co nam obiecano, a tym, co zobaczyłem na scenie, jest zastanawiająca. Choć można to też uznać za przejaw nieoczywistości, którą zawsze cenię, kiedy opowiada mi się o świecie. Tylko skąd na końcu poczucie znużenia tą wersją świata?

Dodajmy, że arcydługi spektakl zakończył się występami pań z nowego kierownictwa, w tym Moniki Strzępki. Przedstawiciel zespołu aktorskiego odczytał oświadczenie o poparciu dla niej. Wiem skądinąd, że nie jest to wciąż poparcie stuprocentowe. Bez wątpienia ta premiera zintegrowała ją z częścią aktorów, ale niektórzy nadal obawiają się repertuarowej monotonii i nadmiernej ideologizacji tego, w czym będą grali. Przypomina o tym zresztą sama formuła „żeńskiego kolektywu” mającego pomagać Strzępce w zarządzaniu. Czy ktokolwiek dopuściłby do tego, aby powstało gdzieś w placówce kulturalnej takie ciało złożone formalnie z samych facetów?

Mnie skądinąd rozbawiły rzucane po premierze ze sceny formułki o „cenzurze”. Miały zawstydzić wojewodę Radziwiłła, który Strzępkę zawiesił. Kłania się wizja pluszowego krzyża. Przecież ta premiera to potwierdzenie faktu, że nic się jej nie stało, że realizuje ona swoje cele. I pewnie na koniec zostanie przywrócona przez sąd.

Euforia jednomyślności opartej na ideologii i polityce niekoniecznie musi służyć sztuce. Choć trzeba przyznać, że pierwsze przedstawienie wybrano zręcznie. To jest jednak dzieło sztuki.

Tytuł oryginalny

Sen: koszmar czy lek na kapitalizm. Pierwsza premiera w teatrze Moniki Strzępki

Źródło:

„Polska Times”
Link do źródła

Autor:

Piotr Zaremba

Data publikacji oryginału:

12.12.2022