„Dydona i Eneasz” Henry'ego Purcella w reż. Tomasza Cyza w Warszawskiej Operze Kameralnej w ramach XI Festiwalu Oper Barokowych. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Niedawne tygodnie na świecie skupione były w głównej mierze na ostatnim pożegnaniu brytyjskiej królowej Elżbiety II. Co chwile byliśmy bombardowani informacjami czy wnuczęta przyjechały, czy nie przyjechały, czy książę Karol to będzie dobry władca czy zły. Glob zamarł z informacjami o wojnie w Ukrainie. A nasze oczy zwróciły się na Wyspy. I chyba z tego ślepego zapatrzenia, bo nie da się inaczej wytłumaczyć, powstała koncepcja inscenizacyjna najnowszej premiery Warszawskiej Opery Kameralnej. Dydona i Eneasz Henry’ego Purcella, choć należy do epoki renesansu to daleko jej do stylu Monteverdiego. Jak pisał Józef Kański w niezawodnym Przewodniku operowym odmienność dzieła Londyńczyka, co zgodne jest z tradycją Anglii, polega na wykorzystaniu chóru jako istotnego elementu wykonawczego kosztem recytatywów. I rzeczywiście jedna epoka a dwie odmienne formy operowe. Styl Purcella zbliża do baroku jest swoistym światłem nadchodzącego nurtu artystycznego. Nie bez powodu to właśnie ten utwór zapoczątkował kolejny Festiwal Oper Barokowych WOK. Oprócz warstwy muzycznej nic więcej w utworze nie pozostało. Reżyser przenosi nas w inny czas. Kostium lokuje akcję w latach pięćdziesiątych-sześćdziesiątych XX wieku. I nie jest to przypadek. Bowiem młoda królowa poszukuje ostatniego, możliwego uczucia. Gdy powinności wobec królestwa są na dalszym planie, a serce wygrywa z rozumem.
Przedstawienie rozpoczyna się od powitalnych mów i powitań. Następnie przechodzi do właściwego utworu muzycznego. Dydona jest wyniosła i dostojna, ale również rozedrgana i niepewna. Jej najbliższa powiernica Belinda, wspiera ją w duchowych rozterkach i niepewnościach. Eneasz to kapitan żeglugi w nienagannym granatowym mundurze. Uczucie narasta i może być szczęśliwe. Ale nie będzie radosnego finału. Bowiem w inscenizacji Tomasza Cyza pojawia się ta trzecia. To nie siły nadprzyrodzone, ale konkurentka Czarownica, która niweczy plany i nadzieje miłości. Ten realistyczny wątek jest z korzyścią dla akcji scenicznej. Bowiem wiara w działania sił nieczystych są w dzisiejszych czasach zgubne. W programie do przedstawienia, reżyser tłumaczy ów zabieg porównując go do dzisiejszej sytuacji wojennej i realnych ludzkich namiętności. Ku wyjaśnieniu. Na tym polega polityka. Bowiem to sztuka zdobywania, sprawowania i utrzymywania władzy. Naprawdę nie trzeba wszędzie włączać pierwiastka agresji rosyjskiej w Ukrainie. Jest to zbędne. A świat zawsze taki był i będzie.
Akcja sceniczna podzielona jest na trzy plany. Dwa na bocznym proscenium – buduar królowej i port z linami żeglarskimi. Sama scena to miejsca zawodów w golfa, celebry i pożegnania. Niestety reżyser tak skonstruował akcję, że więcej dzieje po bokach i na samej widowni, gdy chór współgra z wykonawcami niż w centralnym punkcie sceny. Zawsze te zabiegi stają się śmieszne i irytujące. Czy inscenizator nie ma pomysłu jak ograć scenę i zmieścić w niej akcję sceniczną prostymi elementami rekwizytu? Jednak chybionych pomysłów jest więcej. Najbardziej nieudany to wykorzystanie aktorów, performerów, którzy również wykonują elementy taneczne w układzie Weroniki Bartold. Nie do końca zrozumiałym jest co nimi było, bo jest tychże scen ruchowych jak na lekarstwo. A jak się pojawią absolutnie nie mają żadnego sensu. Proste przejście, wygięcie, zejście. Szkoła opery barokowej to również wspaniałe sekwencje baletowe. W tym samym miejscu Deda Cristina Collona w Armidzie pokazała co to znaczy historyczny taniec. W operze Purcella są fragmenty muzyczne, które wymagają jasnej roli inscenizatora. W WOK mamy pustą przestrzeń, lukę na myśli widzów co można byłoby pokazać. Reżyser operuje najprostszymi schematami. Jak marynarze – to wszyscy pijani. I już nasuwa się pytanie. To po co intrygi Czarownicy skoro i tak się potopią z upojenia alkoholowego? Scena golfa. To raczej nie jest sport współzawodnictwa a spędzania czasu. I te przykłady chybionych pomysłów można mnożyć.
Do muzycznego przygotowania premiery zaproszono Dirka Vermeulena, belgijskiego kapelmistrza specjalizującego się w wykonywaniu muzyki dawnej. Niestety orkiestra grała blado, dźwięki nie poruszały. Najlepiej wypadł chór jako komentator i jasny uczestnik zdarzeń. W partiach tytułowych w premierowym wieczorze wystąpili Margarita Slepakova i Artur Janda. Tu też pojawiają się kolejne znaki zapytania. Solistka może za kilka lat, gdy doszlifuje warsztat, który dziś jest imponujący, wyjdzie dalej niż technika i ukaże świat emocji. Baryton jest dojrzały, mocny i precyzyjny, ale nie ma możliwości pełnego spełnienia w roli, która wymaga wyciszenia i uczucia. Niby wszystko wspaniale, ale nie tak jak być powinno. Największe rozczarowanie to Czarownica Wandy Franek. Jej mezzosopran jest blady i nie spełnia wymagań roli. Niestety nie był to spełniony spektakl muzycznie i wokalnie.
Wieczór w Warszawskiej Operze Kameralnej to trochę jak zakupy w discouncie. Towar pięknie opakowany a w środku duże rozczarowanie. Reżyser Tomasz Cyz silił się aby było efektownie, nowocześnie, aktualnie. A wyszły nieprzemyślane sceny niby o dworze i wzruszająca historii o miłości królowej. Czasem warto nie sprzyjać gustom kolorowego czasopisma gdyż lepiej wyjdzie to dla utworu muzycznego i widzów opery.