„Ojciec” na motywach opowiadania „Świętokradztwo” Oskara Jana Tauschinskiego w reż. Agaty Dudy-Gracz w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
„Aktorzy kochali Konrada. Konrad kochał aktorów. Tę opinię powtarzano w ciągu dziesięcioleci po śmierci Swinarskiego niezliczoną ilość razy. I zapewne zaspokajała jakąś potrzebę opowiadających o tym. Ale co to właściwie znaczy, że kochał aktorów? Wszystkich? Z racji ich zawodu?”. Takie pytania stawia Beata Guczalska w swojej znakomitej monografii Konrada Swinarskiego. Jej książka nie ulega sentymentom, dostarcza natomiast bardzo wielu świadectw, że porozumienie z aktorami, wydobycie z nich – wspólne – potrzebnego tonu, emocji, organiczności działań, było absolutnie kluczową kwestią w teatrze wielkiego reżysera. Szkicował sobie postacie w głowie układając interpretację, obsadzał, często wbrew oczywistym wyborom, dostrzegając w aktorze potencjał. I wchodził w pracę analityczną, głęboko, sięgając obszarów, których partner w sobie nawet nie podejrzewał. „Osiągali wspólnie wspaniałe efekty – pisze monografistka – pod warunkiem, że zespół mu wierzył, rozumiał i akceptował jego zamierzenia”.
Czemu, przy czytaniu książki Beaty Guczalskiej tak często przewijała mi się w myślach osoba Agaty Dudy-Gracz?
Może dlatego, że tak mocno zapadły mi w pamięć zdarzenia sprzed paru lat na gdyńskim R@Porcie, gdy najpierw spektakl Kumernis czyli jak świętej panience broda rosła wygrywał festiwal, a rok później oglądaliśmy Będzie pani zadowolona czyli rzecz o ostatnim weselu we wsi Kamyk. Rozmawiałem wtedy z aktorami gdyńskiego Muzycznego i poznańskiego Nowego, słysząc z ich strony nieustające i nieprowokowane wyznania miłości, czułości, ufności wobec reżyserki. I – co kluczowe – identyfikowania się z całością i odpowiedzialności za nią. A ona ich przecież w jakimś sensie terroryzowała. Kazała im pobrzydzić się do ostatnich granic, zewnętrznie i wewnętrznie. Wyrzucić wszelkie rudymenty scenicznego wdzięku. Grać krańcowe ludzkie kompromitacje, eliminując naturalny w aktorstwie, niemal automatyczny odruch bronienia postaci. Ba, nie zgadzała się nawet – spierałem się o to z nią publicznie – na konwencjonalny finał, chwilę, kiedy publiczność oklaskami dziękuje aktorom za ich twórczość. Dzieło miało być całością niczym rzeźba, wieloosobowa i ruchoma, zamknięta i gotowa; widz ma ją obejrzeć i pójść, niosąc w głowie i w ciele ślady artystycznych przeżyć, nie zaś miłe sylwetki kłaniających się aktorów. A oni akceptowali ten rzadki rodzaj ofiarności z pełną wiarą w sens takiego uprawiania teatru i z oddaniem wobec liderki-rzeźbiarki.
Czy to nie niezwykłe?
Ojciec zrobiony dziś przez Agatę Dudę-Gracz jako dyplom IV roku Wydziału Aktorskiego warszawskiej Akademii Teatralnej to remake spektaklu zrealizowanego półtorej dekady temu w Teatrze im. Słowackiego. Punktem wyjścia autorskiego scenariusza jest krótka powieść austriackiego pisarza Oskara Jana Tauschinskiego Świętokradztwo, opracowanie starogdańskiej legendy o rzeźbiarzu krucyfiksów z XV wieku, który ukrzyżował modela pozującego mu do rzeźby zamówionej przez Bazylikę Mariacką. Wedle miejskiej klechdy motywem zbrodni miała być rodzinna zdrada i jej skutki. Tauschinski przeniósł punkt ciężkości na misterium i wewnętrzny dramatyzm samego aktu kreacji, na obsesyjną konieczność dorównania Bogu w tworzeniu obrazu śmierci Syna. Na dążenie do absolutyzowanej prawdy wyrazu artystycznego prowadzące w swojej zawziętości wprost w obłęd. W zbrodnię będącą tylko (?!) logicznym zwieńczeniem aktu tworzenia.
Duda-Gracz idzie w tę samą stronę. W ciasnej i dusznej Sali im. Jana Kreczmara umieszcza ufajdaną gipsem rzeźbiarską pracownię: wszystko jest w kolorze szarobrudnym, jedynie niekiedy poszczególne postacie i sytuacje – nigdy nie obejmując całej przestrzeni – wydobywają smugi światła (odpowiadał za nie Cezi Studniak). Na ścianach odbijają się wybrane słowa: jest „Bóg” i jest „gówno”. Czyli cały świat. Warczy ciężka muzyka Łukasza Wójcika-Zawieruchy. Co pewien czas rozlega się szybki tykot metronomu a wszystkie postacie na scenie zaczynają dreptać, jakby się poruszały na filmie z przyspieszonymi klatkami. Tak, mechanicznie, wygląda upływ czasu w narracji. Narracja jest niespieszna, reżyserka przytrzymuje wiele scen w pantomimie, jakby musiały się dokończyć w czasie rzeczywistym. To głównie chwile tworzenia i niszczenia rzeźby. Bo oczywiście one są tu najważniejsze. I najbardziej dotkliwe.
Dostajemy pół-symboliczny, a pół-namacalny w swojej dosłowności poemat o cudzie kreacji, atrybucie boskim i obłędnym, wysokim i niskim naraz. Rzeźbiarz niewiele mówi. Głównie słowo „nie”. W nieustannych aktach zimnej furii rozwala coś, co przed chwilą stworzył, a co jest wciąż nie takie, niedoskonałe, poniżej oczekiwań. Te niepowodzenia mają na scenie swój żywy desygnat. W wariackim pomyśle scenicznym Mikołaj Łukasiewicz gra... tworzywo. Rzeźbiarskie, ale przecież, w prostym przeniesieniu, także ludzkie. To oszałamiająca rola akrobatyczno-pantomimiczna. Pokryty gliną od stóp do głów aktor nic nie mówi, jest w stanie tylko wyć z bólu. Zastyga na długie minuty w wystudiowanych pozach znanych rzeźb, potem, zrzucany z postumentu i „rozbijany” o ziemię, zwija się w kontorsjonistyczne figury, gdzie każda kończyna zdaje się osobna, wyłamana ze stawu. Oto Bóg-kreator i jego wcielone odpady. Nieprawdopodobna ofiarność Łukasiewicza jako owego ożywionego materiału mocno podbija władczą rolę demiurga. Granego przez Norberta Panerta bez emfazy, samym skupieniem, determinacją i złością, geniusza i tyrana jednocześnie, nieudacznika, ale i kogoś, kto, co tu gadać, mierzy się z absolutem. Histeryka, ale i władcę, który każdym wyryczanym „nieee!” wpędza otoczenie w paniczny lęk.
Żonie rzeźbiarza Agata Duda-Gracz napisała niekończące się, celowo bełkotliwe skrzeczenie życiowych banałów o drożeniu wszystkiego, kaszy, mąki, jajek, „artykułów pierwszej potrzeby”, wszystko to wygadywane kalkami z tanich gazet. Agnieszka Rajda, drobniutka, w zgrzebnej sukienusi, z torebeczką, z przylizanymi włosami niczym pod chustę, rysuje niejedyny w tym spektaklu portret jakby wzięty prosto z pejzaży pewnego, ważnego dla reżyserki, Ojca malarza. Ale chwila, gdy aktorka zaczyna śpiewać, wyrywa ją spod formy, bierze w nawias kreowaną kobiecinkę, otwiera okienko w całym tym zaszpachlowanym gliną uniwersum. Znajdziemy jeszcze parę takich okienek. Klementyna Lamort de Gail w ważnej roli córki jest w jakimś sensie też odpadem z pracowni artysty – dziewczyną żebrzącą o cień zainteresowania ojca, redukowaną, czy samoredukującą się do funkcji kobiety usługującej, biernej, apatycznej, z rozczochranymi włosami i niestaranną szminką. Jest jeszcze na drugim planie pomocnik rzeźbiarza (Stanisław Kawecki), gruboskórny, z takich co to swoje wiedzą. Wszyscy starannie i wyraziście, z dbałością o najdrobniejsze szczegóły dopełniają zostający na długo w pamięci obraz ponurej zachlapanej gliną nory, w której kłębi się, miota i na koniec morduje szaleńcza chęć dorównania Bogu.
A ten, co go tu ukrzyżują, posługacz zgarnięty z ulicy przez rzeźbiarza, który zobaczył w nim najpierw modela, a potem materiał lepszy od gliny – jest w całym tym obłędzie najbardziej znormalniały, pokorny, wierzący artyście i jakby z góry predestynowany na ofiarę. Tak, w pełnym kontraście, w prostocie, chciała widzieć tę postać kreatorka? Bo, że Jan Sałasiński potrafi wypełnić postać ognistą dynamiką, wiadomo – wystarczy obejrzeć Anioły w Warszawie z Dramatycznego, gdzie gra gościnnie.
Znakomicie wypada cała szóstka, mam nadzieję, że mają wysokie noty w indeksie (jeśli spektakle dyplomowe w ogóle do indeksu się wpisuje). Aliści może nade wszystko liczy się cały uruchomiony tu warsztat rzeźbiarski – wykuwanie ról, zadań artystycznych, starannej formy, funkcji poszczególnych elementów w widowisku, współpracy. A także zaangażowania, energii, ofiarności, fizycznej i psychicznej, dalece przecież ponadprzeciętnej. Wierzę, że Agata Duda-Gracz bez trudu zaskarbiła sobie zaufanie młodych artystów swoimi niezawodnymi sposobami. Że wpoiła im poczucie uczestnictwa w czymś niezwykłym, niecodziennym, ważnym. Które to poczucie niech nie zostanie teraz ani spłukane pod prysznicem wraz z kilogramami gliny, ani przytłamszone przez ekspansywność cechującą warsztaty innych metod rzeźbienia teatru, jakich w Akademii, i nie tylko w niej, nie brakuje.
Agata Duda-Gracz OJCIEC na motywach opowiadania Oskara Jana Tauschinskiego ŚWIĘTOKRADZTWO. Reżyseria, scenografia, kostiumy: Agata Duda-Gracz, muzyka: Łukasz Wójcik-Zawierucha, reżyseria światła: Cezi Studniak, współpraca choreograficzna: Piotr Wach. Premiera w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie 25 października 2024.